Od jakiegoś czasu przymierzałam się do ponownego przeczytania "Małego życia", ale jakoś odkładałam ten moment - do czasu ogłoszenia, że trwają prace nad kolejną teatralną adaptacją powieści. Po raz pierwszy monumentalna powieść Yanagihary trafiła na deski teatru w 2018, ale sztuka była grana dość krótko w Amsterdamie, po holendersku - więc gdzieś głęboko tliła się tylko nadzieja, że doczeka się anglojęzycznej adaptacji. Ivo van Hove, odpowiadający za pierwszą adaptację, trafia z "Małym życiem" na West End pięć lat później.
Kilka tygodni później pojawiła się informacja o tym, że sztukę nagrano i będzie wyświetlana w wybranych europejskich kinach - z tego co widzę, w Polsce dystrybucją zajmuje się Helios i sztuka pojawi się w kinach 28 września 2023 roku.
Zakładam, że jeśli tu jesteście, to czytaliście książkę, znacie fabułę (zatem będą spojlery), i może zastanawiacie się, czy "Małe życie" jest brutalne również w teatralnej adaptacji. Mówiąc wprost: jest. To sztuka, która porusza mnóstwo trudnych tematów, a lista content warnings ma nawet swoją własną podstronę na oficjalnej stronie spektaklu. I bardzo dosłownie, naturalistycznie, surowo przedstawia się tutaj przemoc fizyczną, emocjonalną, seksualną (w tym bardzo emocjonalną scenę gwałtu), samookaleczanie, tematy związane z samobójstwem i traumą. Mało co w tym spektaklu jest grane na sugestiach czy subtelnych nawiązaniach.
Krótko o obsadzie - ze sztuki wycięto praktycznie wszystkie postaci kobiece, i tak przewijające się w powieści w zasadzie wyłącznie w tle, jako bohaterki mocno drugoplanowe. Pozostała jedynie Ana, która pełni po części funkcję duchowej przewodniczki Jude'a, po części narratorki.
Ogromną siłą tej adaptacji jest fenomenalnie dobrana obsada. Byłam w teatrze pod koniec maja, około dwa miesiące po premierze i było widać, że co miało się dotrzeć, już wskoczyło na swoje miejsce, zespół był świetnie zgrany i na scenie trudno było nie dostrzec wielu przejawów wzajemnej uważności.
Przy tak kameralnej obsadzie każda z ról w różnych momentach wysuwa się na pierwszy plan i ma swoich kilka minut, ale to James Norton jest niekwestionowaną gwiazdą przedstawienia, co zawdzięcza nie tyle rozpoznawalności i popularności, co świetnej interpretacji postaci Jude'a i głębokiej eksploracji pełnej palety emocji. W moim subiektywnym odczuciu to chyba najlepsza możliwa osoba do tej roli - głównie dlatego, że praktycznie 1:1 odpowiada Jude'owi w mojej głowie, którego wyobraziłam sobie te siedem lat temu podczas lektury, nie mając nawet pojęcia, że James Norton istnieje.
Zachwycają też Luke Thompson jako Willem, Omari Douglas w roli JB, Zach Wyatt (Malcolm). Cała czwórka głównych bohaterów to fantastycznie zagrane postaci stworzone wokół kluczowych dla nich wartości i doświadczeń, dopełnione drobnymi niuansami nawiązującymi do literackiego pierwowzoru. Mankamentem jest fakt, że im więcej w tej sztuce Jude'a i Willema, tym bardziej rozmywają się JB i Malcolm. W literackim pierwowzorze to postaci odnoszące ogromne sukcesy, a tymczasem ich wątki sprowadza się do płaskich komunikatów lub wręcz przedstawia się ich instrumentalnie, tak jak JB za pośrednictwem obrazów.
Na późniejszym etapie centralną osią spektaklu jest relacja Jude'a z Willemem, więc tutaj trochę dokuczliwe było uzupełnianie losów pozostałych bohaterów w bardzo bezpośredni sposób. Niemniej - trudno mi sobie wyobrazić lepsze rozwiązanie w przypadku książki liczącej przeszło siedemset stron, a które nie wymagałoby spędzenia całej nocy w teatrze. W tym czasie uwypuklona jest rola Any, która pełni tutaj trochę funkcję głosu z offu, trochę postaci zwracającej się bezpośrednio do odbiorcy; to właśnie jej komentarze pozwalają uzupełnić historię życia Jude'a i kreślą szersze tło dla jego postaci.
Czwórce przyjaciół towarzyszą Elliot Cowan, odgrywający trzy role: brata Luke'a, doktora Traylora i Caleba, Zubin Varla jako Harold, Emilio Doorgasingh jako Andy i Nathalie Armin w roli Any. Każda z tych postaci jest zbudowana z ogromną starannością, a przez blisko cztery godziny obserwowania ich na scenie trudno nie nabrać do nich osobistego stosunku. Jestem nadal pod ogromnym wrażeniem tego, jak emocjonalne i wymagające były to interpretacje; van Hove podjął grę autorki w testowanie granic bólu literackich bohaterów, ale wciągnął w tę rozgrywkę też widzów. Czy to dobra ścieżka? Spektakl wzbudzał skrajne emocje, pojawiały się głosy o widzach wychodzących z teatru, o przekraczaniu wszelkich granic. Znając fabułę powieści, doskonale wiedziałam, na co się piszę, ale nadal zaskoczyła mnie intensywność i brutalność środków, którymi posłużył się reżyser do ożywienia tej historii.
Ciekawym rozwiązaniem jest wprowadzenie części widowni na scenę i zaaranżowanie przestrzeni w taki sposób, by widz miał szansę obserwować postać podczas codziennych czynności - czytania książek, odpoczynku, gotowania (Zubin Varla powinien po tej sztuce mieć swój własny program kulinarny). Elementy przestrzeni współpracują z zespołem aktorskim, przesuwają się w sposób niemal niezauważalny i niewymuszony, rekwizyty pojawiają się na scenie w pełni naturalnie.
W tle wyświetlany jest przez cały czas film; kamera płynie ulicami Nowego Jorku, ale jej ruch, barwa obrazu i jego wyrazistość są modyfikowane w zależności od tego, co dzieje się na scenie. To dość ciekawy zabieg, głównie ze względu na podświadome osadzenie fabuły w konkretnym miejscu. Ważne, zwłaszcza że w literackim pierwowzorze Nowy Jork jest nie mniej istotnym bohaterem jak czwórka przyjaciół.
Zdjęcia scenografii można znaleźć na oficjalnych zdjęciach udostępnianych w sieci. Mogę się tylko domyślać, że chodzi o charakter sztuki i niektóre sceny, ale jeszcze przed wejściem do teatru zaklejano aparaty w telefonach - co prawda naklejką, ale obsługa egzekwuje zakaz robienia zdjęć i nagrywania, więc nikt nie próbował się przekonywać, czy uda mu się coś nakręcić.
Na czym jednak przede wszystkim opiera się teatralna adaptacja "Małego życia"? Koen Tachelet wyekstrahował z tej powieści maksimum bólu, traumy i przemocy. I ubrał w to głównie jednego bohatera, więc Jude przez te blisko 4 godziny jest przeciągnięty przez wszystkie możliwe nieszczęścia tego świata, czego widz jest świadkiem - i nie mając dodatkowej wiedzy z książki, prawdopodobnie nie domyśli się, że Jude ma też mnóstwo innych cech, jest błyskotliwą osobą obdarzoną świetnym poczuciem humoru, że odnosi sukcesy jako prawnik. W tej adaptacji widz otrzymuje głównie wydmuszkę obleczoną w traumę. Negatywne doświadczenia definiują postać i wypełniają wszystkie możliwe cechy charakteru, choć Jude'a można było rozwinąć również na innych płaszczyznach, nie koncentrując się wyłącznie na bólu.
Przestrzeń na miłość, ciepło, bezwarunkową gotowość do niesienia pomocy i ciche wsparcie pozostawia się do zagospodarowania pozostałym bohaterom. Oni wnoszą tu kontrast dla całego ogromu cierpienia i są w życiu Jude'a stałą; opoką, do której może zawsze powrócić. Ich rolą jest podkreślenie znaczenia przyjaźni i miłości, zderzając je z całym nieszczęściem, które może nas spotkać ze strony innych. Esencją "Małego życia", tak książki, jak sztuki, jest przetrwanie mimo wszystko. Niezłomna siła ducha i to, co wylewa się wtedy, kiedy jednak jesteśmy testowani o jeden raz za daleko.
Nieomal cztery godziny tak intensywnego emocjonalnie spektaklu kończą się nutą refleksyjno-melancholijną z subtelnym posmakiem naiwności, którą poprzedza dość absurdalne rozwiązanie wątku Willema (powiedzieć, że byłam rozczarowana akurat takim przedstawieniem jego losu, to nie powiedzieć nic). W niektórych miejscach teatralna adaptacja "Małego życia" świetnie zderza jednak cierpienie z radością, podkreśla współistnienie w jednej relacji głębokiej i oddanej miłości i pierwotnego lęku - jak zresztą trafnie ujęto to w literackim pierwowzorze, "All the most terrifying ifs involve people. All the good ones do as well".
Odpowiadając na pytanie z początku tego posta: sztuka jest naprawdę brutalna i mówię tutaj o zdumiewających ilościach przelanej krwi i postaciach, które bezustannie ją wycierają, o niemal dokumentalnych scenach samookaleczania, w których nie ukrywa się niczego, o gwałcie i próbie samobójczej. Zostawiam każdemu wybór, czy chce się z tym zmierzyć - wychodzę z założenia, że samemu trzeba być mentalnie w dość dobrym miejscu, żeby na "Małe życie" w tej postaci spojrzeć z dystansu. Koszmar wyobrażany w głowie jest jednak czymś innym niż ten przedstawiony na scenie, a tutaj koszmarnych rzeczy jest naprawdę dużo. Bardzo trafnie podsumowaliśmy to zresztą z moim spektaklowym towarzystwem - geez, these characters just don't get a break.
Generalnie po spektaklach można poczekać na zewnątrz na aktorów, zamienić kilka słów, jeśli ktoś już wychodzi do publiczności, to chętnie podpisuje programy, a w tym przypadku też książki. Swoją drogą, nikt, kogo spotkałam w teatrze, nie był z Londynu - obok mnie siedziały dwie osoby z dalekich rubieży Anglii (roboczo nazwaliśmy się "a trio of solo theatre-goers"), potem spotkałam kogoś z Francji, Włoch i Brazylii.
I jeszcze słowo o ponownym czytaniu: ja po raz pierwszy sięgnęłam po "Małe życie" siedem lat temu. Gdyby nie spektakl, pewnie ciągle nie skończyłabym jej czytać po raz drugi. Tym razem było mi znacznie trudniej - sama widzę, jak bardzo się zmieniłam, jak inne jest moje postrzeganie ludzi i relacji. Wtedy bardzo potrzebowałam tej historii, teraz patrzyłam na nią dużo bardziej krytycznie, dostrzegając jej niedostatki i skróty. Wiele mówi sam fakt, że z przerwami czytałam ją od listopada do maja, często nie mając wcale ochoty wracać do tej historii.
Ale, co zaskakujące, po spektaklu spojrzałam na nią z odnowioną ciekawością; znów miałam ochotę zbadać pewne tropy, pobawić się interpretacją niektórych elementów. Może też przekonać się, jak rozumieją je inni. Ale to chyba będzie ta książka, do której będę wracać raz na dekadę, sprawdzać, co się zmieniło, a potem odkładać ją na półkę i czekać, aż poukłada się we mnie do następnego przeczytania.
0 comments:
Prześlij komentarz