Facebook Instagram (Fuzja Smaków) Instagram (alakko.reads)

Fuzja Smaków

  • Home
  • O mnie
  • Kontakt
  • Spis Przepisów
    • Ciasta
    • Obiady
    • Ciasto drożdżowe
  • Recenzje

     



Carrie Soto powraca - i wraz z nią powraca też olimpijska forma Taylor Jenkins Reid. Dobrze było sięgnąć znów po historię jej pióra, która zachwyca rozmachem, precyzją i doskonale przemyślaną fabułą, a przy tym trzyma w napięciu do ostatniej strony. To jedna z tych wyjątkowych książek, których zakończenia jednocześnie jest się ciekawych i wcale nie chce się poznać, bo jest to jednoznaczne z tym, że drugiego pierwszego czytania już nie będzie. A szkoda...

Carrie ma 37 lat, 20 tytułów wielkoszlemowych i niechlubny przydomek Battle Axe. Gdy jedna z zawodniczek wyrównuje jej osiągnięcia, Soto postanawia powrócić do gry, odzyskać swój rekord i udowodnić - sobie i innym - że jest niepokonana. I choć tak naprawdę fabuła jest tu bardzo zerojedynkowa, bo Carrie albo uda się ten sukces osiągnąć, albo nie, to cała magia tej książki tkwi w stworzonym przez Reid świecie, który zamieszkują wyraziste postaci uwikłane w złożone relacje. Tenis nie jest tutaj tłem; to rytm czterech turniejów wielkoszlemowych wyznacza tempo książki, a poszczególne sceny rozgrywają się w okolicznościach mocno związanych ze sportem. I choć wiedza o tenisie nie jest niezbędna, żeby śledzić poczynania Carrie Soto, na pewno jakakolwiek orientacja w tym obszarze będzie znaczną wartością dodaną. 


Co ciekawe, Taylor Jenkins Reid tworzy główną bohaterkę, która niekoniecznie daje się polubić (ale zarysowuje ją o wiele lepiej niż w "Malibu płonie" - z Carrie naprawdę nie jest aż takie chamidło). Zawodniczka o kamiennej twarzy, która bez wahania sięga po to, co jej się słusznie należy, świadoma własnych umiejętności i osiągnięć (w końcu kto może poszczycić się 20 tytułami wielkoszlemowymi?); nie są to cechy, które zaskarbiły jej szczególną sympatię tłumu. choć Carrie jest Amerykanką argentyńskiego pochodzenia, daleko jej do American Sweetheart. Autorka w niezwykle udany sposób zaczepia tutaj o kwestię podwójnych standardów i oczekiwań mediów względem zawodniczek i zawodników, pokazując też, że na przestrzeni tych kilku dekad doczekaliśmy jednak niewielkiej zmiany. Warto też podczas lektury pamiętać, bo w tej książce Reid nieco mniej wyraziście zarysowuje tło kulturowo-społeczne, że największe sukcesy Carrie to lata 70. i 80., kiedy świadoma własnej wartości i otwarcie mówiąca o swoich sukcesach kobieta raczej nie będzie się cieszyć sympatią ogółu.

Powrót na kort jest dla Carrie nie tylko szansą na odzyskanie rekordu, ale też okazją do dostrzeżenia innych wymiarów związków międzyludzkich obecnych w jej życiu:

🎾relacji z tatą-trenerem, która ulega znacznym przemianom z racji wieku, życiowego doświadczenia i większej odwagi w wyrażaniu własnych opinii oraz umiejętności stawiania granic;

🎾relacji z przeciwniczkami, które po latach w zaskakujący sposób nabierają miękkości i pozwalają Carrie dostrzec we współzawodniczkach nie tylko kolekcję słabych i mocnych stron;

🎾relacji intymnych, w których stopniowo uczy się odsłaniać czułe punkty i eksploruje swoją wrażliwą stronę;

🎾relacji z sobą, w której dopiero teraz pozwala sobie na różne emocje.


Reid rozpięła na szkielecie tenisowych pojedynków wspaniałą historię o poszukiwaniu własnego ja, przedefiniowaniu utartych schematów i wyjściu poza ciasne ramy opracowanych strategii. Przeplata niezwykle plastyczne opisy błyskotliwymi dialogami skrzącymi się emocjami i sarkazmem, dzięki którym postaci zyskują wyjątkowe temperamenty. W tych pełnych ironii, dynamicznych wymianach rewelacyjnie odbijają się cechy charakteru poszczególnych postaci - i to zdecydowanie dialogi są najmocniejszą stroną w "Carrie Soto powraca". Reid bardzo sprawnie manewruje też w warstwie językowej, tym razem sięgając po język prostszy, bardziej bezpośredni i dosadny, daleko odchodząc od barokowych i starannie wycyzelowanych zdań, do których przyzwyczaiła czytelnika w "Siedmiu mężach Evelyn Hugo". Ta zmiana świetnie koresponduje z charakterem i sposobem komunikacji głównej bohaterki, dzięki czemu cała opowieść jest przesycona zupełnie inną atmosferą niż nostalgiczne wspomnienia gwiazdy Hollywood. 

Podsumowując: pod względem struktury ta książka zdecydowanie bardziej przypomina "Siedmiu mężów Evelyn Hugo". Mamy jedną bohaterkę, a czytelnik stopniowo odkrywa jej historię poprzez kolejne wydarzenia - w przeciwieństwie do narracji pracującej jednocześnie nad wieloma postaciami, tak jak ma to miejsce np. w "Malibu płonie". Motywy wybrane przez Reid nie są szczególnie odkrywcze, ale już sposób ich przedstawienia jest dla niej bardzo typowy; osadzając tę fabułę w unwiersum tenisowego Wielkiego Szlema zaprasza czytelnika do świata dostępnego dla nielicznych, garściami czerpiąc z historii zawodników i ich karier. Poleciłabym tę książkę przede wszystkim osobom choć minimalnie zainteresowanym tenisem, a już fanom sportu to jako lekturę obowiązkową - Reid opisuje mecze w taki sposób, że można poczuć molekuły mączki na Roland Garros i elektryczną atmosferę tłumu na US Open bez wychodzenia za próg domu.



Zachwycają A na deser - podobnie jak w przypadku Evelyn Hugo, uważny czytelnik wychwyci w rysach postaci nawiązania do najlepszych tenisowych zawodników. A mnie to śledztwo sprawiało ogromną przyjemność, znacząco zapewne przyczyniając się do mojego zachwytu tą historią. A zatem: kto jest kim i którzy tenisiści pojawiają się w "Carrie Soto powraca"?

Carrie Soto - z głównymi bohaterami miałam ten problem, że (moim zdaniem) są oparci na wielu zawodnikach i bardzo trudno jest wskazać jednoznacznie sportowca, który zainspirował tę postać. W przypadku Carrie jednak najwięcej podobieństw widzę z siostrami Williams, zaczynając od determinacji i osiągnięć, przez rewolucjonizowanie grupy, aż po relację z ojcem-trenerem. Sięgnęłabym też do Billie Jean King - tu widzę podobieństwo na płaszczyźnie równouprawnienia i walki o równe traktowanie. Jeśli chodzi o styl gry, ogromną rolę w sukcesie Carrie odgrywa slice/slajs, co powiązałabym albo ze Steffi Graf, albo z Rogerem Federerem.

Bowe Huntley - to kolejna postać, która wydaje mi się być sklejona z tylu sylwetek, że ciężko jednoznacznie wskazać sportowca, na którym była wzorowana. Przez jego wybuchowy temperament na korcie trochę przywodził mi na myśl Johna McEnroe, przez serwis - Pete'a Samprasa. Generalnie miałam wrażenie, że Reid inspirowała się tutaj nieco starszymi zawodnikami, chociaż przez ciągłe wspominanie o jego czapkach baseballowych zaczął nabierać kształtu Andy'ego Roddicka.

Paulina Stepanova - na początkowych etapach kariery Carrie jej nemezis jest Stepanova, mierząca 182 cm wzrostu blondwłosa zawodniczka z Moskwy. Pomyślałam o Marii Sharapovej - pochodzącej z Rosji, mierzącej 186-188 cm, zwłaszcza, że rywalizacja Serena Williams vs. Maria Sharapova trwała przez wiele sezonów i obejmowała wiele pojedynków, które do dziś są najciekawszymi w historii ery Open.

Nicki Chan - która jest lustrzanym odbiciem Rafaela Nadala. Po pierwsze jest zawodniczką leworęczną (Nadal jest praworęczny, ale gra lewą ręką), po drugie - jej nawierzchnią jest mączka, po trzecie, bardzo często wykorzystuje w swojej grze ślizgi i imponujące szpagaty na cegle. Wszystko to praktycznie 1:1 można zauważyć w grze Nadala, a do tego jak weźmie się pod uwagę jego przydomek King of Clay to już nie mam wątpliwości, na kim wzorowała się Reid, budując tę postać.

Petra Zetov - moim zdaniem była wzorowana na Annie Kournikovej. Grupa fanów Zetov jest nieproporcjonalna do jej osiągnięć na korcie (Kournikova, umówmy się, pod względem osiągnięć raczej nie plasuje się w dziesiątce najlepszych zawodniczek wszech czasów), a do tego Zetov jest twarzą Calvina Kleina, reklamuje Colę Light i wystąpiła w teledysku Soul Asylum. I tutaj zgadza się wszystko: Kournikova była między innymi twarzą zegarków Omega, reklamowała bieliznę Berlei i wystąpiła w teledysku do piosenki "Escape" Enrique Iglesiasa.

Javier Soto - ojców z aspiracjami w tenisie akurat nie brakuje, ale analogicznie, w Javierze pod względem obszaru tenisowo-trenerskiego widzę najwięcej Richarda Williamsa. Relacja Carrie-Javier i Serena-Richard wydaje się być osadzona na podobnym, trwałym fundamencie, który nie jest jednak odporny na zmiany, jak np. wieloletnią współpracę Sereny z Patrickiem Mouratoglou w późniejszej części jej kariery. Zgadza się też to, że zarówno Williams, jak i jego powieściowy odpowiednik napisali książki tematycznie związane z tenisem.






Share
Tweet
Pin
Share
No comments

          



Podobno every summer has a story - i jakkolwiek starałabym się nie myśleć inaczej, każde lato upływa mi pod znakiem tego jednego dania, które jest grane w kuchni równie często co księżniczki popu w MTV u schyłku lat 90.    

Tego lata dużo się dzieje, więc króluje makaron z pięciominutowym sosem na bazie masła orzechowego i sosu sojowego. Najczęściej idę po linii najmniejszego oporu - wykorzystuję makaron instant, który gotuję przez kilka minut, w międzyczasie przygotowując sos. Do makaronu dorzucam to, co akurat mam pod ręką, ale jeśli szukacie gotowych połączeń, idealnie sprawdzą się tofu (szczególnie polecam to obsmażone w chrupiącej panierce, bo świetnie chłonie sos) albo kurczak, krótko obgotowane lub podsmażone wcześniej warzywa  -brokuły, posiekana czerwona kapusta, marchewka, pak choi, papryka. A jak nie zapominam to posypuję też makaron sezamem ;)




Sos na bazie masła orzechowego i sosu sojowego
szczypta soli
2 ząbki czosnku
6 łyżek sosu sojowego
2 łyżeczki oleju sezamowego
szczypta płatków papryczki chili
4 łyżki miodu lub syropu klonowego
3 łyżki gładkiego masła orzechowego


Czosnek obierz i przeciśnij przez praskę. Na patelni rozgrzej olej sezamowy, dodaj czosnek i przez chwilę podsmażaj do zrumienienia - ważne, żeby się nie przypalił, bo będzie gorzki. Na patelnię dodaj płatki chili, a potem dodaj sos sojowy i miód; podgrzewaj i mieszaj do połączenia składników. Na samym końcu dodaj szczyptę soli i masło orzechowe; mieszaj do uzyskania gładkiego sosu. 

Ja najczęściej wrzucam makaron (niezbyt starannie odcedzony) na patelnię. Jeśli podsmażam wcześniej warzywa, korzystam z jednej patelni - najpierw podsmażam je z czosnkiem, potem na chwilę przekładam na talerz, przygotowuję sos i wszystko razem łączę na patelni. To chyba organiczna niechęć do zmywania większej liczby naczyń niż to absolutnie konieczne, ale jeśli działa... don't fix it if it ain't broken ;)




Share
Tweet
Pin
Share
No comments

         



"»Dla kogo masz być silna?«
Czyli w wolnym tłumaczeniu: »Dla kogo tak zaciskasz zęby?«
Odpowiedź brzmi: dla wszystkich oprócz siebie. Zaciskałam je całymi latami, by nikomu nie robić kłopotu. Nie sprawić zawodu. Kiedyś sądziłam, że siła to udowadnianie, że dam radę, ale może polega ona także na przyznaniu, że nie zawsze tak jest. Że czegoś nie chcę dla siebie i swojego ciała."

Lato jest idealnym czasem na młodzieżówki - co roku sięgam po nie w tym wakacyjnym okresie i doskonale sprawdzają się jako nieco mniej zobowiązujące lektury na upalne dni. Choć skłamałabym, pisząc, że "Weź wdech..." jest historią lekką. Bo nie jest; na trzystu stronach znalazło się tu miejsce dla szerokiego spektrum problemów poruszanych w niezwykle taktowny sposób, jednocześnie wzmacniając ogólne przesłanie skierowane do czytelników, a to jest wyjątkowo ważne: nasze ciała i życiowe ścieżki należą do nas. I bez względu na naciski środowiska, to my powinniśmy mieć ostateczne słowo, gdy chodzi o kluczowe decyzje.

Veronica ma 17 lat i marzy o tym, by zostać syreną. I hej, nie jest to wcale aż tak niemożliwe, jak mogłoby się wydawać! Wychowała się w miejscowości, której główną atrakcją jest Zatoka Syren - wyjątkowe miejsce, gdzie można podziwiać niezwykłe pokazy z udziałem syren. Veronica ma wyjątkową szansę sięgnąć po swoje marzenia, ale na drodze stają jej problemy zdrowotne, napięte relacje z rodzicami i wewnętrzny przymus spełniania oczekiwań innych. 




"Ciekawe, czy nie czułabym się tak wyobcowana, gdybyśmy po prostu zostali w Limie, gdybym w dzieciństwie nie była pod opieką lekarzy patrzących na mnie jak na egzotyczny okaz, fascynujący tylko dlatego, że pochodzi z obcego kraju. Czy zobaczyliby prawdziwą mnie, gdyby to jedno nie przesłaniało całej reszty? Tu wszyscy zdają się być całością. Są postrzegani przez pryzmat tego kim są, a nie tego, kim nie są. Definiuje ich to, co robią, a nie to, czego nie mogą."

Veronica, główna bohaterka "Weź wdech i policz do dziesięciu", urodziła się w Peru, ale czternaście z siedemnastu lat swojego życia spędziła na Florydzie. Ten wątek jest kluczowy dla dynamiki relacji Very z rodzicami i dla niezwykle ważnej w tej opowieści imigranckiej rzeczywistości. Wśród wielu wątków to ten jest bardzo wyraźnie zaznaczony; trudności związane z legalizacją pobytu, życie w lęku przed deportacją, próba zachowania własnej tożsamości i jednoczesnego dopasowania się do oczekiwań nowej ojczyzny - to wszystko jest tu wspaniale zaznaczone i Sylvester sprawnie nawiguje bohaterką w tym skomplikowanym położeniu.



Ogromną zaletą tej książki są świetnie skonstruowane postaci, których historie stają się pretekstem do poruszenia szeregu istotnych tematów. Postać Veroniki, od dziecka zmagającej się z wyzwaniami i ograniczeniami związanymi z dysplazją biodra, skrywa całe mnóstwo pięknych tajemnic i obaw, które są stopniowo odsłaniane przed czytelnikami. Świetnie rozwinięta jest siostrzana relacja z Dani, której kształt jest wypadkową charakterów obydwu dziewczyn, ale też oczekiwań rodziców, wychowania, różnic w narzucanym rygorze. Jednym z najmocniejszych momentów tej książki jest oddanie głosu młodszej, zdrowej siostrze - jej perspektywa przestawia tu gwałtownie elementy układanki. Ta trudna rodzicielska zażyłość również stanowi istotny element fabuły, trafnie uwypuklając problemy powstające przy zderzeniu nadopiekuńczości, nieśmiało tlącego się buntu i pragnienia otoczenia nad własnym dzieckiem ochronnego parasola przed całym światem.

Równie istotne są pierwsze romantyczne relacje Veroniki, czasem rozmijającej się względem oczekiwań w relacjach z drugą zaangażowaną w nie stroną. Jej dotychczasowe doświadczenia dały jej raczej trudny start, ale w kojącej i bezpiecznej relacji otwiera się na to, co przynoszą kolejne doświadczenia. 

Jeśli mogłabym tu wrzucić jeden drobny kamyk, to wiele z poruszonych wątków toczy się - pomimo przeszkód, często naprawdę solidnych - bardzo gładko. Zarówno kwestia coraz śmielszego wytyczania własnych granic, jak i przesuwania ich w relacjach romantycznych postępuje szybko, zdecydowanie, z dużym spokojem.



Jakie tematy porusza zatem "Weź wdech i policz do dziesięciu"?

🌊

 zagadnienie tożsamości kulturowej wśród imigrantów pierwszego pokolenia, tarć międzypokoleniowych, zmagań z biurokracją i wymogami dotyczącymi legalizacji pobytu;

🌊

 wyzwania i ograniczenia wynikające z niepełnosprawności, a także związany z tym wątek odnalezienia miejsca w rodzinie przez zdrowe rodzeństwo;

🌊

 dążenie do realizacji własnych marzeń wbrew oczekiwaniom innych;

🌊

 stopniowe wytyczanie własnych granic i dorastanie do stanowienia o samej sobie;

🌊

 odkrywanie nowych stron własnej osobowości w relacjach romantycznych - zarówno tych dobrych, jak i tych mniej pozytywnych.

Podsumowując, książka Natalii Sylvester przywróciła mi wiarę w to, że młodzieżowe obyczajówki mogą w naprawdę trafny, delikatny (co nie oznacza jednak, że mało emocjonalny) sposób wprowadzać czytelników w tematy całkiem poważne. Choć historia Veroniki jest wyjątkowa i trudno ją przyłożyć do przeżyć większości osób, szerokie spektrum poruszanych problemów sprawia, że w całej opowieści może się już przejrzeć wielu czytelników. 

"Weź wdech i policz do dziesięciu" to dla mnie przemiły powrót do wzruszających, mądrych książek, przy których można świetnie spędzić czas. I warto na pewno po nią sięgnąć latem - a jeśli nie konkretnie po tę, to nowości na TaniaKsiazka.pl już na Was czekają :-) 


"Weź wdech i policz do dziesięciu"  Natalia Sylvester
Wydawnictwo Young, 2023
Tłumaczenie: Edyta Świerczyńska





Za współpracę barterową przy tytule dziękuję TaniaKsiazka.pl.
Share
Tweet
Pin
Share
No comments

    



Od jakiegoś czasu przymierzałam się do ponownego przeczytania "Małego życia", ale jakoś odkładałam ten moment - do czasu ogłoszenia, że trwają prace nad kolejną teatralną adaptacją powieści. Po raz pierwszy monumentalna powieść Yanagihary trafiła na deski teatru w 2018, ale sztuka była grana dość krótko w Amsterdamie, po holendersku - więc gdzieś głęboko tliła się tylko nadzieja, że doczeka się anglojęzycznej adaptacji. Ivo van Hove, odpowiadający za pierwszą adaptację, trafia z "Małym życiem" na West End pięć lat później.

Kilka tygodni później pojawiła się informacja o tym, że sztukę nagrano i będzie wyświetlana w wybranych europejskich kinach - z tego co widzę, w Polsce dystrybucją zajmuje się Helios i sztuka pojawi się w kinach 28 września 2023 roku. 

Zakładam, że jeśli tu jesteście, to czytaliście książkę, znacie fabułę (zatem będą spojlery), i może zastanawiacie się, czy "Małe życie" jest brutalne również w teatralnej adaptacji. Mówiąc wprost: jest. To sztuka, która porusza mnóstwo trudnych tematów, a lista content warnings ma nawet swoją własną podstronę na oficjalnej stronie spektaklu. I bardzo dosłownie, naturalistycznie, surowo przedstawia się tutaj przemoc fizyczną, emocjonalną, seksualną (w tym bardzo emocjonalną scenę gwałtu), samookaleczanie, tematy związane z samobójstwem i traumą. Mało co w tym spektaklu jest grane na sugestiach czy subtelnych nawiązaniach.


Krótko o obsadzie - ze sztuki wycięto praktycznie wszystkie postaci kobiece, i tak przewijające się w powieści w zasadzie wyłącznie w tle, jako bohaterki mocno drugoplanowe. Pozostała jedynie Ana, która pełni po części funkcję duchowej przewodniczki Jude'a, po części narratorki. 

Ogromną siłą tej adaptacji jest fenomenalnie dobrana obsada. Byłam w teatrze pod koniec maja, około dwa miesiące po premierze i było widać, że co miało się dotrzeć, już wskoczyło na swoje miejsce, zespół był świetnie zgrany i na scenie trudno było nie dostrzec wielu przejawów wzajemnej uważności.

Przy tak kameralnej obsadzie każda z ról w różnych momentach wysuwa się na pierwszy plan i ma swoich kilka minut, ale to James Norton jest niekwestionowaną gwiazdą przedstawienia, co zawdzięcza nie tyle rozpoznawalności i popularności, co świetnej interpretacji postaci Jude'a i głębokiej eksploracji pełnej palety emocji. W moim subiektywnym odczuciu to chyba najlepsza możliwa osoba do tej roli - głównie dlatego, że praktycznie 1:1 odpowiada Jude'owi w mojej głowie, którego wyobraziłam sobie te siedem lat temu podczas lektury, nie mając nawet pojęcia, że James Norton istnieje.



Zachwycają też Luke Thompson jako Willem, Omari Douglas w roli JB, Zach Wyatt (Malcolm). Cała czwórka głównych bohaterów to fantastycznie zagrane postaci stworzone wokół kluczowych dla nich wartości i doświadczeń, dopełnione drobnymi niuansami nawiązującymi do literackiego pierwowzoru. Mankamentem jest fakt, że im więcej w tej sztuce Jude'a i Willema, tym bardziej rozmywają się JB i Malcolm. W literackim pierwowzorze to postaci odnoszące ogromne sukcesy, a tymczasem ich wątki sprowadza się do płaskich komunikatów lub wręcz przedstawia się ich instrumentalnie, tak jak JB za pośrednictwem obrazów. 

Na późniejszym etapie centralną osią spektaklu jest relacja Jude'a z Willemem, więc tutaj trochę dokuczliwe było uzupełnianie losów pozostałych bohaterów w bardzo bezpośredni sposób. Niemniej - trudno mi sobie wyobrazić lepsze rozwiązanie w przypadku książki liczącej przeszło siedemset stron, a które nie wymagałoby spędzenia całej nocy w teatrze. W tym czasie uwypuklona jest rola Any, która pełni tutaj trochę funkcję głosu z offu, trochę postaci zwracającej się bezpośrednio do odbiorcy; to właśnie jej komentarze pozwalają uzupełnić historię życia Jude'a i kreślą szersze tło dla jego postaci.

Czwórce przyjaciół towarzyszą Elliot Cowan, odgrywający trzy role: brata Luke'a, doktora Traylora i Caleba, Zubin Varla jako Harold, Emilio Doorgasingh jako Andy i Nathalie Armin w roli Any. Każda z tych postaci jest zbudowana z ogromną starannością, a przez blisko cztery godziny obserwowania ich na scenie trudno nie nabrać do nich osobistego stosunku. Jestem nadal pod ogromnym wrażeniem tego, jak emocjonalne i wymagające były to interpretacje; van Hove podjął grę autorki w testowanie granic bólu literackich bohaterów, ale wciągnął w tę rozgrywkę też widzów. Czy to dobra ścieżka? Spektakl wzbudzał skrajne emocje, pojawiały się głosy o widzach wychodzących z teatru, o przekraczaniu wszelkich granic. Znając fabułę powieści, doskonale wiedziałam, na co się piszę, ale nadal zaskoczyła mnie intensywność i brutalność środków, którymi posłużył się reżyser do ożywienia tej historii.


Ciekawym rozwiązaniem jest wprowadzenie części widowni na scenę i zaaranżowanie przestrzeni w taki sposób, by widz miał szansę obserwować postać podczas codziennych czynności - czytania książek, odpoczynku, gotowania (Zubin Varla powinien po tej sztuce mieć swój własny program kulinarny). Elementy przestrzeni współpracują z zespołem aktorskim, przesuwają się w sposób niemal niezauważalny i niewymuszony, rekwizyty pojawiają się na scenie w pełni naturalnie. 

W tle wyświetlany jest przez cały czas film; kamera płynie ulicami Nowego Jorku, ale jej ruch, barwa obrazu i jego wyrazistość są modyfikowane w zależności od tego, co dzieje się na scenie. To dość ciekawy zabieg, głównie ze względu na podświadome osadzenie fabuły w konkretnym miejscu. Ważne, zwłaszcza że w literackim pierwowzorze Nowy Jork jest nie mniej istotnym bohaterem jak czwórka przyjaciół.

Zdjęcia scenografii można znaleźć na oficjalnych zdjęciach udostępnianych w sieci. Mogę się tylko domyślać, że chodzi o charakter sztuki i niektóre sceny, ale jeszcze przed wejściem do teatru zaklejano aparaty w telefonach - co prawda naklejką, ale obsługa egzekwuje zakaz robienia zdjęć i nagrywania, więc nikt nie próbował się przekonywać, czy uda mu się coś nakręcić.



Na czym jednak przede wszystkim opiera się teatralna adaptacja "Małego życia"? Koen Tachelet wyekstrahował z tej powieści maksimum bólu, traumy i przemocy. I ubrał w to głównie jednego bohatera, więc Jude przez te blisko 4 godziny jest przeciągnięty przez wszystkie możliwe nieszczęścia tego świata, czego widz jest świadkiem - i nie mając dodatkowej wiedzy z książki, prawdopodobnie nie domyśli się, że Jude ma też mnóstwo innych cech, jest błyskotliwą osobą obdarzoną świetnym poczuciem humoru, że odnosi sukcesy jako prawnik. W tej adaptacji widz otrzymuje głównie wydmuszkę obleczoną w traumę. Negatywne doświadczenia definiują postać i wypełniają wszystkie możliwe cechy charakteru, choć Jude'a można było rozwinąć również na innych płaszczyznach, nie koncentrując się wyłącznie na bólu.

Przestrzeń na miłość, ciepło, bezwarunkową gotowość do niesienia pomocy i ciche wsparcie pozostawia się do zagospodarowania pozostałym bohaterom. Oni wnoszą tu kontrast dla całego ogromu cierpienia i są w życiu Jude'a stałą; opoką, do której może zawsze powrócić. Ich rolą jest podkreślenie znaczenia przyjaźni i miłości, zderzając je z całym nieszczęściem, które może nas spotkać ze strony innych. Esencją "Małego życia", tak książki, jak sztuki, jest przetrwanie mimo wszystko. Niezłomna siła ducha i to, co wylewa się wtedy, kiedy jednak jesteśmy testowani o jeden raz za daleko. 

Nieomal cztery godziny tak intensywnego emocjonalnie spektaklu kończą się nutą refleksyjno-melancholijną z subtelnym posmakiem naiwności, którą poprzedza dość absurdalne rozwiązanie wątku Willema (powiedzieć, że byłam rozczarowana akurat takim przedstawieniem jego losu, to nie powiedzieć nic). W niektórych miejscach teatralna adaptacja "Małego życia" świetnie zderza jednak cierpienie z radością, podkreśla współistnienie w jednej relacji głębokiej i oddanej miłości i pierwotnego lęku - jak zresztą trafnie ujęto to w literackim pierwowzorze, "All the most terrifying ifs involve people. All the good ones do as well". 


Odpowiadając na pytanie z początku tego posta: sztuka jest naprawdę brutalna i mówię tutaj o zdumiewających ilościach przelanej krwi i postaciach, które bezustannie ją wycierają, o niemal dokumentalnych scenach samookaleczania, w których nie ukrywa się niczego, o gwałcie i próbie samobójczej. Zostawiam każdemu wybór, czy chce się z tym zmierzyć - wychodzę z założenia, że samemu trzeba być mentalnie w dość dobrym miejscu, żeby na "Małe życie" w tej postaci spojrzeć z dystansu. Koszmar wyobrażany w głowie jest jednak czymś innym niż ten przedstawiony na scenie, a tutaj koszmarnych rzeczy jest naprawdę dużo. Bardzo trafnie podsumowaliśmy to zresztą z moim spektaklowym towarzystwem - geez, these characters just don't get a break.




Generalnie po spektaklach można poczekać na zewnątrz na aktorów, zamienić kilka słów, jeśli ktoś już wychodzi do publiczności, to chętnie podpisuje programy, a w tym przypadku też książki. Swoją drogą, nikt, kogo spotkałam w teatrze, nie był z Londynu - obok mnie siedziały dwie osoby z dalekich rubieży Anglii (roboczo nazwaliśmy się "a trio of solo theatre-goers"), potem spotkałam kogoś z Francji, Włoch i Brazylii.

Luke Thompson

Zubin Varla

Zach Wyatt

James Norton


I jeszcze słowo o ponownym czytaniu: ja po raz pierwszy sięgnęłam po "Małe życie" siedem lat temu. Gdyby nie spektakl, pewnie ciągle nie skończyłabym jej czytać po raz drugi. Tym razem było mi znacznie trudniej - sama widzę, jak bardzo się zmieniłam, jak inne jest moje postrzeganie ludzi i relacji. Wtedy bardzo potrzebowałam tej historii, teraz patrzyłam na nią dużo bardziej krytycznie, dostrzegając jej niedostatki i skróty. Wiele mówi sam fakt, że z przerwami czytałam ją od listopada do maja, często nie mając wcale ochoty wracać do tej historii.

Ale, co zaskakujące, po spektaklu spojrzałam na nią z odnowioną ciekawością; znów miałam ochotę zbadać pewne tropy, pobawić się interpretacją niektórych elementów. Może też przekonać się, jak rozumieją je inni. Ale to chyba będzie ta książka, do której będę wracać raz na dekadę, sprawdzać, co się zmieniło, a potem odkładać ją na półkę i czekać, aż poukłada się we mnie do następnego przeczytania.



Share
Tweet
Pin
Share
No comments

        


Podeszłam do tej książki z ogromnym entuzjazmem, potem stopniowo zaczęłam napotykać pewne bariery, a końcówka to była już dość wyboista przeprawa - gdybym chciała nawiązać do książki, sięgnęłabym po porównanie z dziecięcym wózkiem prowadzonym po wertepach. Pytanie: dlaczego? Leslie Kern sporo mi obiecała, ale w eseju tylko powierzchownie pochyliła się nad niezwykle ciekawym tematem. To dobra książka do przekonania się, że faktycznie tak jest, ale niestety niezgłębiająca w sposób satysfakcjonujący źródeł problemu i opierająca się pokusie eksploracji możliwych rozwiązań. I to w tej książce jednak uwiera.

"Miasto dla kobiet" podnosi temat bardzo aktualny, natomiast praktycznie nieobecny w dyskursie publicznym. Gdzie w mieście jest miejsce dla kobiety? Dlaczego niektóre rejony są uznawane za bezpieczne, a inne nie? Czy wszyscy skorzystalibyśmy na tym, gdyby miasta projektowano nie tylko z myślą o pełnosprawnych, białych mężczyznach w sile wieku? Autorka należy do rosnącego grona specjalistów dostrzegających znaczną grupę osób poruszających się codziennie po przestrzeniach, których nie zaprojektowano dla nich; są to nie tylko kobiety, ale też osoby o zróżnicowanym pochodzeniu etnicznym, zmagające się z niepełnosprawnościami, a także społeczność LGBTQ+.




Miejskie bariery najczęściej przywodzą na myśl dosłowne przeszkody architektoniczne uniemożliwiające swobodne poruszanie się po ogólnodostępnych przestrzeniach (sama jestem w stanie wymienić kilka(naście) niedziałających elementów infrastruktury na moich codziennych ścieżkach - stojące w miejscu ruchome schody, wiecznie nieczynne windy w przejściach podziemnych), ale problem wykluczenia pewnych grup społecznych jest o wiele szerszy i wykracza poza kwestie związane stricte z mobilnością. Kern dotyka naprawdę szerokiego spektrum problemów, z którymi mierzą się kobiety w mieście stworzonym głównie dla osób poruszających się samochodem z punktu A do punktu B; kobiety w mieście, w którym ich obecność jest jednocześnie niezauważalna i prowokująca. "Miasto dla kobiet" pełne jest trafnych spostrzeżeń na temat drobiazgów, które umykają nam w codzienności, a są niczym innym jak kolejną iteracją utartych stereotypowych przekonań na temat zainteresowań kobiet i ich miejsca w społeczeństwie. 



Mankamentem jest jednak podrzucanie czytelnikowi tych zjawisk bez dokładniejszego ich zbadania. Jeden z najciekawszych miniesejów dotyczył miejsca nastoletnich dziewcząt w przestrzeni miejskiej, a także przedstawienia stereotypowych nastolatek w filmach, głównie umieszczanych w swoich pokojach lub centrach handlowych. Dalej jednak autorka eksploruje temat wyłącznie w oparciu o swoje doświadczenia, obszernie opisując wspomnienia z wyjść z przyjaciółkami, nie oferuje też żadnych propozycji rozwiązań - i ten schemat powtarza się niestety przy wielu tematach. W kilku miejscach Kern pokusiła się o rozbudowanie tematu i uzupełnienie danego zjawiska o tło historyczne czy umocowanie go w powtarzanych schematach oraz wskazanie potencjalnych ścieżek rozwoju, co pokazało dobry kierunek, w którym mogłaby pełniej rozwinąć się ta książka. Najlepszym przykładem jest tu kwestia przedmieść, solidnie osadzona w kontekście społecznym i politycznym, nawiązująca do levittowns, sprawnie wiążąca decyzje z przeszłości z sytuacją matek w McMansions na amerykańskich suburbiach.

Pod pewnymi względami Kern dostarcza dokładnie tego, czego można się spodziewać: "Miasto dla kobiet" to feministyczne spojrzenie na miejską przestrzeń i poszukiwanie argumentów wspierających śmiałą hipotezę, że miejsca tworzone z myślą o kobietach będą bezpieczniejsze i dostępne dla znacznie szerszej grupy użytkowników. W dużej mierze jest to jednak pamiętnik własnych doświadczeń autorki jako kobiety, matki, przyjaciółki doświadczającej miasta przez te trzy filtry; pełno tu anegdot i obserwacji, wszystko z punktu widzenia (co Kern zresztą wielokrotnie podkreśla, ewidentnie będąc świadomą swojego przywileju) wykształconej, białej, cispłciowej kobiety mieszkającej w rozwiniętym kraju Ameryki Północnej. Tu trzeba też zaznaczyć, że książka jest bardzo północnoamerykańskocentryczna, z naciskiem na Kanadę, a zwłaszcza obszar metropolitalny Toronto.



Niektóre fragmenty naprawdę skłaniają tutaj do pogłębionej refleksji, ale Kern nie poświęca niestety wystarczająco miejsca teorii, nie buduje solidnego fundamentu i tylko incydentalnie przedstawia wybrane zagadnienia w szerszej perspektywie, z uwzględnieniem uwarunkowań historycznych i socjologicznych. "Miasto dla kobiet" ma kilka świetnych momentów, ale niestety trudno je wyplątać spod przemyśleń autorki - i trudno mi traktować jak reportaż opowieść, która bazuje głównie na dowodzie anegdotycznym, w dodatku zawężonym do personalnych doświadczeń autorki. Być może ten niedosyt wynika z faktu, że tematyką urbanistyki i miejsca kobiet w mieście zainteresowałam się już parę lat temu, z mniejszą lub większą intensywnością eksplorując ten temat po drodze. Nie jestem już taką zupełną nowicjuszką i być może dlatego czegoś mi w przemyśleniach Kern zabrakło, bo samo przykucie uwagi do tematu, jakkolwiek istotne, już mi nie wystarcza. Dlatego cieszy fakt, że dział literatura faktu na TaniaKsiazka.pl jest tak obszerny - ruszam poszukać czegoś, co pozwoli mi jeszcze zgłębić temat ;) 


"Miasto dla kobiet"  Leslie Kern
Wydawnictwo Czarne, 2023
Tłumaczenie: Martyna Tomczak



Za współpracę barterową przy tytule dziękuję TaniaKsiazka.pl.
Share
Tweet
Pin
Share
No comments

 



Nie miałam - na szczęście - okazji bywać w tych budynkach za czasów ich świetności, więc spacer po Wesołej połączony z eksploracją dwóch klinik (Czerwonej Chirurgii przy Kopernika 21 i II Kliniki Chorób Wewnętrznych przy Kopernika 15) był doskonałą okazją do zwiedzenia poszpitalnych wnętrz zanim budynki zmienią swoje przeznaczenie. Spędziliśmy tam pewne sobotnie, deszczowe przedpołudnie dzięki uprzejmości Agencji Rozwoju Miasta Krakowa współpracującej z grupą Igers Kraków - dla mnie był to też powrót po kilku latach na instameety. 

Deszcz niestety oznaczał mocno niewspółpracujące światło. Dopiero pod koniec zaczęło się przejaśniać i do wnętrz wpadło trochę słońca, ale kiedy zaczynaliśmy zwiedzanie od budynku Kliniki Chorób Wewnętrznych, najciekawsze z miejsc, czyli dawna aula, skrywało się w pochmurnym półmroku.








W samym budynku nie ma już sprzętu, pozostały tylko trwałe elementy wyposażenia (jak np. umeblowanie auli, która nie będzie już wykorzystywana w tym charakterze ze względu na przepisy BHP - przeszkodą jest choćby szerokość stopnia, schody są wybitnie strome). Są też rzeźby przy klatce schodowej i drobne pozostałości po instalacjach artystycznych - musiała tam po drodze być jakaś wystawa fotografii, bo na jednym z parapetów znalazłam opis dzieła, ale zupełnie nie pamiętam tego wydarzenia.







Tyle zostało po stacji hemodializ:



Wejście w takie miejsca to też szansa spojrzenia na otoczenie z zupełnie innej perspektywy - zdarza mi się chodzić po Wesołej, ale z tej strony wygląda zupełnie inaczej. 









O ile część pomieszczeń przy Kopernika 15 wyglądała dość podobnie do korytarzy i gabinetów z Kopernika 17, gdzie zdarzało mi się bywać, tak budynek Czerwonej Chirurgii był już czymś zupełnie nowym. W całości znikło już szpitalne wyposażenie - pozostały tylko meble ze stali nierdzewnej na bloku operacyjnym, ale już np. bez stołów.









Ciągle dziwnie się zagląda w te miejsca - kroki nie toną już w codziennych dźwiękach oddziału, a każdy szelest i stukot wzbudza niepokój. No pasuje mi tu tylko jedno słówko, eerie - człowiek od razu robi się czujniejszy i jakoś trudno nie obejrzeć się przez ramię, gdy tylko usłyszy się coś niepokojącego.










Detale






I widok na ulicę Kopernika i siostrzaną Białą Chirurgię po drugiej stronie - często, mijając ten budynek, zastanawiałam się, co jest w środku i jaki jest widok z wnętrza. No i już wiem ;) 







Share
Tweet
Pin
Share
2 comments
Older Posts
Przepisy kulinarne

About me


About Amalie

Piekę, czytam, podróżuję, fotografuję. A potem o tym wszystkim tutaj piszę.

Follow Me

  • Instagram
  • Facebook
  • Bookstagram

recent posts

Blog Archive

  • ▼  2023 (14)
    • ▼  września (1)
      • Gem, set, mecz Soto. | Taylor Jenkins Reid "Carrie...
    • ►  sierpnia (3)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (2)
  • ►  2022 (31)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (3)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (5)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2021 (19)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  września (2)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2020 (20)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (3)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2019 (19)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (3)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (5)
  • ►  2018 (33)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (35)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (6)
  • ►  2016 (7)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2015 (2)
    • ►  grudnia (2)
  • ►  2014 (9)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2013 (27)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (1)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2012 (61)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (4)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (9)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (5)
    • ►  maja (7)
    • ►  kwietnia (9)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (4)
  • ►  2011 (65)
    • ►  grudnia (6)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (9)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (9)
  • ►  2010 (40)
    • ►  grudnia (8)
    • ►  listopada (7)
    • ►  października (6)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (6)
    • ►  lipca (6)
    • ►  czerwca (5)

Created with by BeautyTemplates