Facebook Instagram (Fuzja Smaków) Instagram (alakko.reads)

Fuzja Smaków

  • Home
  • O mnie
  • Kontakt
  • Spis Przepisów
    • Ciasta
    • Obiady
    • Ciasto drożdżowe
  • Recenzje



            Czytanie tej książki było niesamowitą przygodą. Napisanie sagi rodzinnej w taki sposób, by stała się lekturą porywającą dla osób spoza kręgu najbliższych stanowi nie lada wyzwanie; jak dowodzi przykład tej książki, jest jednak możliwe. Historia przodków staje się tu wyjątkową okazją do bliskiego zbadania zależności klasowych, relacji panujących wśród arystokracji i tego, co na wiele lat przykryła warstwa stereotypów.

        Solidny, liczący blisko 450 stron tom jest pełen historii opartych na rodzinnych opowieściach, wspomnieniach, ale też obszernych materiałach z rodzinnych archiwów. Łubieńscy to panteon niezwykłych postaci, spośród których szalenie trudno jest wybrać te, które zasługują na szczególną uwagę. Dlatego choć poszczególne rozdziały poświęcone są w dużym stopniu jednej osobie, wokół niej rozsnuta jest opowieść o jej najbliższych, otoczeniu, powiązaniach rodzinnych, a także działalności artystycznej, przedsiębiorczej czy dobroczynnej. Wiele miejsca poświęca się także pełnym charakteru, zdecydowanym kobietom, wśród których pojawia się między innymi urszulanka Maria Cecylia Łubieńska czy dramatopisarka i tłumaczka Tekla Teresa Łubieńska. W tle przewija się także śmietanka towarzyska epoki, przełomowe wydarzenia, wielkie podróże i spektakularne upadki. Znaczącą rolę odgrywają tutaj też miejsca, w których osadzone są poszczególne postaci – Zas(s)ów, świętokrzyskie, Warszawa, Londyn, Francja, a także Nowy Jork.




 Historia rodziny staje się tutaj jednak punktem wyjścia do szerokiego spojrzenia na polską scenę gospodarczą, polityczną i artystyczną. Łubieńscy to barwna mozaika wyrazistych postaci: artystów, duchownych, naukowców, działaczy, ale też sprawnych przedsiębiorców, przekształcających jałowe ziemie w prężnie funkcjonujące ośrodki gospodarcze. Saga jest opowieścią o dynamicznych karierach, ale nie brakuje w niej też upadków z dużego konia, pozostawiających czytelnika z refleksją, że nic, co raz nam dane, nie jest na zawsze – i na pewno.

Działania przodków są tu przedstawiane na tle przemian gospodarczych, konfliktów zbrojnych, rewolucji politycznych i powolnego rozkładu szlachty. Wszystko zapisane jest w sposób lekki, niewymagający od czytelnika dogłębnej znajomości historii, a podane informacje pozwalają uzupełnić ewentualne luki i z łatwością powiązać wydarzenia. Choć trudno napisać książkę o własnej rodzinie, nie stawiając się w centrum tej opowieści, autor sprawnie stawia się w roli bliższej reporterowi, tworząc opowieść w oparciu o zachowane dokumenty, osobistą korespondencję i krążące w rodzinie opowieści. Na szczególną uwagę zasługuje styl, tak daleki od encyklopedycznych formuł i czytanek przypominających podręczniki do historii.
  Umiejętność bezstronnego spojrzenia na własnych krewnych – popełniających błędy, wybierających inne ścieżki – jest tu niezwykle cenna. Nie jest to portret bez skazy, a autor nie dokonuje selekcji faktów na te wygodne i te potencjalnie problematyczne; dzięki temu postaci są tak wyraziście zarysowane i nadal wzbudzają emocje. W tak złożonej tkance rodzinnej pojawiają się osobowości z najbardziej skrajnych końców spektrum – i wszystkie są nam przedstawiane. Te bliskie ideałowi i te, którym jest do niego bardzo daleko. Nietuzinkowi bohaterowie sagi o Łubieńskich są przywołani do życia językiem barwnym, w którym nie brakuje ani subtelnych przytyków, ani czułej nostalgii, zawsze za to jest miejsce dla obiektywnego spojrzenia na każdą sprawę. Lektura tej książki była niezwykłą podróżą, która dostarcza zarówno powodów do uśmiechu, jak i wzruszeń.

(P.S. Autor wspominał o co najmniej dwóch osobach, które „powinny były napisać tę książkę”. Moim zdaniem zadanie to trafiło na właściwą osobę w najwłaściwszym czasie, ocalając Łubieńskich od rozmycia się we mgle historii.)

Za udostępnienie egzemplarza bardzo dziękuję Wydawnictwu WAB    



Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

Providence, jak na stolicę najmniejszego stanu przystało, też wielką metropolią nie jest. Trafiliśmy tam późnym wieczorem, wracając z Newport, więc większość miejsc była już zamknięta i został nam zatem spacer po okolicach centrum. Przeszliśmy się głównie w okolicach Kampusu Uniwersytetu Brown i nietrudno było zauważyć, że właśnie trwa orientation week – ulicami wędrowały głównie grupki imprezujących studentów. 



Miasto jest jednym z najstarszych w Stanach, do dziś zachowała się też zabudowa z XVIII wieku – w porównaniu do Europy nie jest to jakiś szczególny wyczyn, ale za oceanem osiemnasty wiek brzmi nadal dość abstrakcyjnie.





Być może za dnia prezentuje się nieco bardziej przyjaźnie, ale w deszczowo-jesiennej atmosferze Providence było pełne mrocznych zakątków. Przez miasto przepływa rzeka o nazwie – jakżeby inaczej – Providence. Latem można tu popływać gondolą, jeśli komuś tęskno do weneckich klimatów ;)


Providence jako jedno z pierwszych miast przeszło industrializację i stanowiło ważny ośrodek przemysłowy. Głównie przetwarzano tu tkaniny i tekstylia, a w późniejszym czasie również biżuterię. Obecnie w mieście zlokalizowanych jest osiem szpitali i siedem jednostek szkolnictwa wyższego, co chyba stanowi rekord w ilości takich obiektów na metr kwadratowy powierzchni miasta.



W mieście jest też sporo szeroko pojętej sztuki - właściwie na każdym kroku można się natknąć na jakąś instalację lub mural. Ten widoczny na zdjęciu jest hołdem dla plemienia Narragansett i przedstawia młodą kobietę, która trzyma w rękach zdjęcie zmarłej w 1987 roku aktywistki Princess Red Wing. 


A to nie jest bynajmniej ilustracja z książki Allana Edgara Poe, tylko budynek Uniwersytetu Brown, choć trzeba przyznać, że wygląda dość upiornie :D
Z ciekawostek: to właśnie na tym uniwersytecie Emma Watson studiowała literaturę angielską.


Jedna z wielu instalacji artystycznych w mieście - Untitled(Lamp/Bear) autorstwa Ursa Fischera. Siedmiometrowy miś zdecydowanie lepiej prezentuje się jednak nocą :P





Share
Tweet
Pin
Share
4 komentarze

 

Programy kulinarne są dla mnie synonimiczne z sylwetką Nigelli Lawson, jej chaotyczną kuchnią, dużymi ilościami masła i ciepłym, kojącym klimatem ujęć dopełnionych aksamitnym głosem samej Nigelli. Potem okazało się, że nie najgorzej ogląda mi się też Jamiego Olivera, choć to zupełnie inna energia i odmienne podejście do gotowania. I właśnie w ten sposób, przerzucając rok temu jesienią kanały, trafiłam na jeden z odcinków, w którym Jamie przyrządzał  tytułowe marchewki.

Z przepisami w książkach kucharskich i programach mam tak, że namiętnie je zaznaczam, przypinam do tablic na Pintereście, a potem o nich skutecznie zapominam. Ale są też takie, które chce się wypróbować od razu - i to jest jeden z nich. Glazurowana marchewka jest idealnym dodatkiem do obiadu - nie tylko świątecznego, choć dodatek pomarańczy sprawia, że kojarzy się bardzo zimowo ;)

Glazurowane marchewki z tymiankiem i pomarańczą

(za: Jamie's glazed carrots with thyme)

1 kg drobnej marchwi
50 g masła
4 ząbki czosnku
1/2 pęczka świeżego tymianku lub łyżeczka suszonego
Sok z 2 klementynek lub 1 pomarańczy
2 łyżki miodu lub brązowego cukru
Sól himalajska
 
Marchew obierz albo, w przypadku młodej marchewki, wyszoruj pod bieżącą wodą. Ja obgotowuję warzywa, żeby nie były twarde - dlatego przed przygotowaniem sosu wrzucam je do wody i gotuję przez około 20-30 minut, na półtwardo.

Na patelni rozgrzej masło, dodaj rozgnieciony czosnek i podsmażaj przez minutę, ciągle mieszając. Następnie dodaj sok z cytrusów, tymianek i miód/cukier, wymieszaj i w razie potrzeby dodaj odrobinę wody. 

Do sosu dodaj marchewki, potrząśnij, by się dokładnie pokryły sosem i przykryj. Duś pod przykryciem przez około 10 minut, a potem odkryj i podkręć ogień; po chwili sos się zagęści. Marchewki są gotowe :) Równie dobrze sprawdzają się jako dodatek do kanapek, ale u mnie najczęściej wjeżdżają na stół jako uzupełnienie pieczeni.




Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

MIT przedstawiać chyba nikomu nie trzeba; jedna z najlepszych technicznych uczelni świata, za którą od wielu lat gonią tysiące uniwersytetów na całym świecie. Kampus Massachusetts Institute of Technology rozciąga się wzdłuż brzegu rzeki Charles w Cambridge, po sąsiedzku z Bostonem, do którego można się dostać choćby pieszo przez jeden z wielu mostów.
Albo łódką, co wcale aż tak abstrakcyjnym pomysłem nie jest.

Na zdjęciu powyżej jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc czyli Killian Court, Building 10 i górująca nad budynkiem Great Dome. To jeden z niewielu obiektów zbudowanych w tak klasycznym stylu, bo większość wydziałów MIT mieści się w budynkach o odważnej, progresywnej architekturze - uniwersytet właściwie słynie ze zlecania projektów twórcom nietuzinkowym, chętnie przełamującym konwencje i stereotypy.

Ten trawnik na zdjęciu na pewno dobrze znacie, bo to właśnie po nim hasa większość robotów prezentowanych przez MIT i Boston Dynamics :-).


Do budynku można wejść (nikt nas nie zaczepił nawet wtedy, kiedy włóczyliśmy się po kampusie i korytarzach Building 10 dobrze po 22) i powędrować korytarzami, którymi spacerowali też w "Buntowniku z wyboru" Matt Damon i Robin Williams.


To jest zasadnicza różnica między europejskimi a amerykańskimi uniwersytetami. Te pierwsze są bardzo hermetyczne, po drugich można poruszać się swobodnie bez żadnego problemu. Nie wyobrażam sobie przejść niezauważoną obok portierni na przeciętnej polskiej uczelni, co ma również swoje zalety - dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że może i ja chciałam tylko pochodzić po miejscu, w którym zapewne uczyć się nigdy nie będę, ale nie każdy może mieć równie dobre intencje.



Laboratoria są oczywiście zamknięte, ale można do nich zajrzeć przez wielkie okna. Sporo jednostek przybliża też swoje działania na tablicach na korytarzu, znalazłam m.in. całą pracownię zajmującą się opracowaniem materiałów i włókien umożliwiających skuteczne uzupełnienie ubytków lub uszkodzeń rdzenia kręgowego i odzyskanie sprawności po urazie.



Główny hol Building 10. Trzeba przyznać, że lubią rozmach ;-)


MIT jest zdecydowanie bardziej "rozciągnięty" niż Harvard, ale nie potrzeba też wiele czasu, żeby zobaczyć najbardziej charakterystyczne budynki. Na pewno warto przejść przez Massachusetts Avenue i zobaczyć bardziej rekreacyjne tereny kampusu, gdzie położone są kaplica i Kresgie Hall projektu Eero Saarinena.


Próby do pokazu tańca z ogniem, na który nawet zostaliśmy zaproszeni ;), a w tle Ray and Maria Stata Center projektu Franka Gehry'ego, jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków na kampusie MIT.


Jeśli zabudowa Harvardu umożliwia podróże w czasie i przeniesienie się do dawnych czasów, kiedy kobieca stopa nie była godna stanąć na terenie kampusu, MIT zdecydowanie patrzy w przyszłość i śmiało realizuje najbardziej szalone architektoniczne pomysły.


Sean Collier Memorial to abstrakcyjna rzeźba usytuowana przy wejściu do Stata Center od strony Vasser Street. Odsłonięte w 2015 roku miejsce upamiętnia policjanta, który został zastrzelony podczas prób schwytania jednego z podejrzanych o podłożenie i zdetonowanie ładunków podczas Maratonu Bostońskiego.


Rzeźba przypomina kształtem gwiazdę, ale symbolizuje także otwartą dłoń, nawiązując do motto MIT - Mens et Manus (Umysł i dłoń).


Wracając do centrum warto pójść na piechotę, przechodząc jednym z mostów na drugą stronę rzeki Charles. Jeżeli wybierzecie Harvard Bridge, dowiecie się, czym jest smoot... ;)


Smoot to jednostka miary wymyślona przez Olivera R. Smoota w ramach inicjacji do bractwa studenckiego ;). Rzekomo mierzy 5 stóp i 7 cali (czyli ok. 170 cm) i wzdłuż całego mostu Harvarda umieszczone są kolejne jednostki. Mierzy on zatem 364,4 smooty +- jedno ucho :D


A to widok z mostu za dnia. W tle po lewej Longfellow Bridge, a na pierwszym planie akademickie żaglówki, po lewej MIT, po prawej - Harvardu.


Po przejściu przez most warto pospacerować po Charles River Esplanade - promenada po odnowieniu jest świetnym miejscem na spacer, jazdę na rowerze czy rolkach. Prawie wszędzie są tu miejsca, gdzie można odpocząć, plac zabaw dla dzieci, zdarzają się grupowe zajęcia fitness. Fajna alternatywa dla powrotu metrem, a przy okazji można się przejść zacienioną aleją i poobserwować życie miasta.


I rzut z drugiej strony rzeki na Maclaurin Buildings, dominującą nad zabudowaniami Great Dome, a po prawej stronie Green Building (Building 54) mieszczący m.in. Wydział nauk o Ziemi.



I ostatni rzut na Charles River i kawałek promenady.
Będąc w Nowej Anglii, szkoda byłoby nie odwiedzić choć jednego z uniwersytetów Ivy League - w Bostonie są one położone na tyle blisko miasta, że naprawdę żal nie skorzystać z tej okazji. Choćby po to, by skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością :)

Share
Tweet
Pin
Share
3 komentarze

 


Późna jesień to wycieczki do sadu, w którym na nagich drzewach wiszą ostatnie czerwone jabłka. Powietrze poprzecinane wstęgami pajęczyn ciężkich od kropli rosy i rozsnute w zakątkach resztki mgły. W całej nieprzewidywalności 2020 nieustępliwość pór roku jest na swój sposób kojąca, przynosząc oswojone już kolorowe liście, szare poranki i pierwsze przymrozki.

W rzeczywistości, która każdego dnia zmienia się jak w kalejdoskopie, dobrze jest chwycić się tego, co tak dobrze znane. Zapachu jabłek, dzikiego winogrona i zielonych, orzechowych łupin. 
 
 

Nasza jesień pachnie też tymi ciastkami - od kilku lat zresztą, bo ten przepis na blogu już jest, ale to takie comfort food, że przypomnę go mimo wszystko. Gdybym znalazła ten przepis w starej książce kucharskiej, pewnie znalazłabym tam przymiotnik oszczędne albo coś równie uroczego, sugerującego dużą sprawność w zarządzaniu kuchennymi finansami ;). W oryginalnym przepisie zaleca się użycie margaryny, ale można ją zastąpić masłem.
 


     Kruche ciasteczka z jabłkami "całuski"
 
2 żółtka

500 g mąki (typ 550)

1,5 łyżki śmietany 18%

1 łyżeczka proszku do pieczenia

200 g tłuszczu (masło, margaryna lub pół na pół)

500 g umytych, obranych jabłek (pokrojonych na ósemki)


Mąkę wysyp na blat i dodaj posiekane masło/margarynę. Dodaj żółtka, śmietanę i proszek do pieczenia, a następnie szybko zagnieć ciasto - będzie się kleić, dlatego dobrze jest sobie przygotować trochę mąki do ewentualnego podsypania.

Rozgrzej piekarnik do 180 stopni. Rozwałkuj ciasto na grubość ok. 0,5 cm; jeśli nadal będzie się rwać i kleić, rozwałkuj je między dwoma arkuszami papieru do pieczenia. Wycinaj koła, w każde włóż ósemkę jabłka obtoczoną w grubym cukrze. Delikatnie sklej brzegi w załamaniach i ułóż ciastka na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piecz przez około 15-20 minut na złoty kolor, a przed podaniem oprósz cukrem pudrem.



 

 

Share
Tweet
Pin
Share
9 komentarze

 
Trzymałam tę książkę w ręku i zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Biografii? Suchego reportażu? A może thrillera psychologicznego z domieszką true crime? Dostałam opowieść, po której nie patrzy się już na świat tak samo. Nawet jeśli do wydarzeń i mediów podchodziło się zawsze z pewną nieufnością. 
 
Czy chciałabym cofnąć czas, nie przeczytać jej i żyć beztrosko? Nie. Z tym jest trochę tak, jak z oglądaniem Netflixa w trakcie sesji. Niby wiesz, że nie powinnaś, ale odpalasz kolejny odcinek.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że afera z Cambridge Analyticą gdzieś się odbiła w polskich mediach, ale w dużej mierze przeszła bez echa. Nic dziwnego – Facebook się zatrząsł, ale na krótko, temat wydawał się głównie dotyczyć społeczeństwa amerykańskiego, więc ostatecznie to nie nasza sprawa, przywoływano kwestię referendum w sprawie Brexitu czy wyborów prezydenckich w Stanach – polityki, która też wydaje się być tak daleko, że nie ma wpływu na naszą codzienność. Chciałabym, żeby po tę książkę sięgnęło więcej osób. To opowieść o firmie konsultingowej. Nie brzmi ciekawie? To opowieść o firmie konsultingowej, która zmieniła bieg świata i wpłynęła na wyniki głosowania w najpotężniejszych krajach globu. A to już zmienia postać rzeczy.
 
Cambridge Analytica nie powstała z intencją zachwiania supermocarstwami. Siłą firmy było pionierskie wykorzystywanie luk prawnych i możliwości pozyskania olbrzymich ilości danych, które sami udostępniamy w Internecie, a początek tej opowieści sięga właściwie 2004 roku i harwardzkiego akademika, z którego wystartował Facebook. CA była w stanie wyodrębnić i opracować kosmiczne ilości danych umożliwiających profilowanie społeczeństwa i przedstawianie im pożądanej narracji w mediach społecznościowych. Kiedyś baliśmy się podprogowej reklamy, która między słowami wyciągała nam pieniądze z portfela. Obecnie wydaje się, że ceny ropy przestają mieć znaczenie, bo najcenniejszą walutą są nasze dane. 
 

Najważniejsze w tej książce jest to, że sięga do samego źródła. Choćbyśmy chcieli, nie dotrzemy już do nikogo, kto byłby bliżej wszystkich działań Cambridge Analytiki. Christopher Wylie, postać niezwykle ciekawa i barwna, zabiera nas w podróż po najmroczniejszym zakątku na styku mediów społecznościowych, polityki i światowych korporacji, obnażając ich bezwzględną naturę. Lektura tej książki uświadamia, że tak naprawdę nasza rzeczywistość jest tylko rezultatem rozgrywki gigantów, w której jesteśmy tylko pionkami. Jest to przygnębiająca wizja, ale sama świadomość o tym, że takie rzeczy się dzieją, wiele zmienia – pozwala dwa razy zastanowić się nad tym, co widzimy w social mediach i pochylić nad wpływem tych treści na nasze decyzje. 
 
Wylie nawiązuje także do historii Stanów Zjednoczonych i świata, nakreślając szerokie tło dla zdarzeń ostatnich lat. Z perspektywy Europejczyka na pewno pomaga to w zrozumieniu złożonych relacji między miliarderami z ambicjami kształtowania krajobrazu politycznego, koncernów medialnych i użytkowników mediów społecznościowych. Odpowiada też na wiele pytań, nad którymi zwykle się wcale nie zastanawiamy – bo niby jak kolonialna przeszłość ma się do obecnego notorycznego łamania praw mieszkańców krajów rozwijających się? I czy rozwiązując niewinny quiz na Facebooku można sprzedać dane nie tylko swoje, ale i setek osób zaliczanych do grona naszych Facebookowych znajomych? Wylie zgłębia zagadnienie kapitalizmu nadzoru i udowadnia, że wybory to jedynie początek problemu, a potencjał mediów społecznościowych i zbiorów danych może zdumiewająco szybko obrócić się przeciwko ich użytkownikom.
 

Fakt, że Cambridge Analytica znikła nie zmienia jednak kwestii, że była tylko jedną z wielu firm działających w podobny sposób. Co prawda tą, z której usług korzystali ludzie o wyjątkowych możliwościach i określonych przekonaniach, skłonni do walki bez żadnych skrupułów, ale nadal: jedną z wielu. 
 


„Mindfuck. Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację” to literatura faktu, której bliżej do scenariusza horroru albo porywającego thrillera psychologicznego. Nie sposób się od niej oderwać, a niektóre fragmenty sprawiają, że po plecach przebiegają ciarki. Poza wprowadzeniem czytelnika w świat badań socjologicznych, politycznej rzeczywistości i big daty, Wylie poświęca sporo miejsca własnym emocjom, częściowo usprawiedliwiając swoją rolę w (wątpliwym moralnie, ale jednak niekwestionowanym) sukcesie działań Cambridge Analytiki. I choć sporo tu kajania się w stylu wiedziałem, że robię źle, ale nadal tam pracowałem, ostatecznie ujawnia skalę tego procederu i zdumiewający wpływ, jaki CA wywarła na opinię publiczną na całym świecie. To jest kawał literatury, która pomoże Wam lepiej zrozumieć nienamacalną, cyfrową rzeczywistość, w której przyszło nam się poruszać. Zwłaszcza, gdy tak sprawnie przenika ona do całkiem realnej codzienności.
 
Za udostępnienie egzemplarza książki dziękuję Insignis Media. To była świetna, choć przerażająca przygoda.





Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

Niewątpliwym plusem Nowej Anglii jest jej kompaktowość, pozwalająca w krótkim czasie przemieszczać się między kilkoma stanami. Ubiegłoroczny długi weekend podczas Memorial Day spędziliśmy zatem w Newport w Rhode Island, czyli najmniejszym spośród stanów. Warto tu zajrzeć - głównie ze względu na Cliff Walk (o którym więcej następnym razem), ale mieści się tu też Międzynarodowa Tenisowa Galeria Sławy.

International Tennis Hall of Fame

Istotne informacje:
Czas zwiedzania: około 1-1,5 godziny na samo muzeum, ale warto też poświęcić chwilę na spacer po terenie klubu.

Sposób zwiedzania: Wstęp na teren ośrodka jest wolny; można tu zobaczyć główne korty, sportową część, gdzie normalnie można trenować oraz te części budynku, do których wstęp mają wszyscy. Wstęp do muzeum jest płatny, przy wejściu dostępna jest broszura informacyjna, a w samej galerii nie brakuje interaktywnych eksponatów.

Koszt: Bilet dla dorosłego kosztuje 16$, dzieci do lat 12 mogą zwiedzić muzeum za darmo. 13$ zapłacą m.in. studenci i seniorzy powyżej 62 r.ż.




To właśnie tutaj odbył się pierwszy turniej, który potem ewoluował w jeden z czterech turniejów Wielkiego Szlema - US Open. Dla każdego, kto choć trochę interesuje się tenisem, będzie to zatem miejsce wyjątkowe ;). Na terenie ośrodka jest sporo tabliczek informacyjnych, jest i knajpa oraz sklep z pamiątkami.


Tu warto też wspomnieć, że US Open kiedyś był turniejem rozgrywanym na trawie, a dopiero od 1975 roku odbywa się na nawierzchni twardej. Do dziś można tu zagrać na trawie, choć korty ze zdjęcia powyżej akurat były rewitalizowane - widać zresztą, że już się tego domagały ;).


Całość przypomina raczej angielską zabudowę i można przez chwilę pomyśleć, że trafiło się na Wimbledon. Polecam przy okazji wycieczki wejście do muzeum i zwiedzenie samej Galerii Sławy. 


Wnętrze trochę przypomina mi typowe amerykańskie wille, a trochę brytyjskie posiadłości... urok tkwi natomiast zdecydowanie w szczegółach, spójrzcie tylko na ten szalenie trafiony dywan!


W pierwszym pomieszczeniu przybliżone są sylwetki zawodników, którzy zostali już członkami Galerii Sławy. Dzięki krótkim biogramom można sobie przyswoić sporo informacji nie mając wrażenia, że czyta się tylko notki encyklopedyczne, poza tym do wpisów dołączone są zdjęcia i ciekawostki. Eksponaty są umiejscowione w kolejnych salach chronologicznie, są także podzielone na rozmaite kategorie.


Kolekcja tenisowych strojów - choć może się wydawać, że są bardzo odmienne od obecnych trendów, i dziś zdarzają się kreacje wzbudzające wiele emocji. Moją uwagę przykuła tutaj w szczególności sukienka stylizowana na tutu, trochę przypominająca mi kreację Białego Łabędzia z Jeziora Łabędziego.

Obecnie najchętniej ze swoim wizerunkiem eksperymentuje chyba Serena Williams - w 2018 roku afera kostiumowa z French Open odbiła się dość głośno w sportowych kręgach. W odpowiedzi na nałożony zakaz noszenia jednoczęściowego kostiumu wyszła na kort podczas US Open w tiulowej spódnicy ;)


Kącik medialny i polski akcent - kto wypatrzy?

Część gablot jest też wyposażona w szuflady pełne eksponatów - rozwiązanie dobrze mi znane z krakowskiej wystawy poświęconej jednej z naszych noblistek, w ciekawy sposób różnicujące doświadczenie zwiedzania muzeum. W standardowych gablotach można też zobaczyć kolekcję piłek tenisowych na przestrzeni dekad, puchary prezentowane podczas US Open oraz rozmaite akcesoria do gry, jak na przykład szczypce do podnoszenia długich spódnic ;)


Wspominałam już o tym, że muzeum jest interaktywne - oprócz quizów, w które można zagrać we dwoje (przy dopingu pozostałych zwiedzających oczywiście), można też tutaj zabawić się w komentatora sportowego. 

Fani Rogera Federera z pewnością nie wyjdą z muzeum rozczarowani, bowiem wyjątkowe "Roger Federer Experience" zapewnia możliwość spędzenia kilku chwil w towarzystwie hologramu Rogera :D





A na koniec kultowy model Adidas Stan Smith, do dziś pozostający jednym z najchętniej wybieranych modeli sportowego obuwia (wystarczy się dokładniej rozejrzeć na ulicy). Sprzedane w milionach egzemplarzy cieszą się niesłabnącą popularnością od przeszło czterdziestu lat, choć obecnie raczej nikt nie wybrałby ich jako butów na kort ;)

W skrócie: będąc w Newport z pewnością warto uwzględnić Galerię Sławy w swoim planie zwiedzania. Dla fanów tenisa to genialna okazja, by zobaczyć z bliska eksponaty, które z rozmaitych powodów przeszły do historii - a osoby nieszczególnie zainteresowane sportem być może zachęci, by bliżej mu się przyjrzeć.



Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze


Sierpień przyniósł nam nie tylko falę upałów, ale też kolejną premierę z popularnonaukowej serii „Zrozum” Wydawnictwa Poznańskiego. Tym razem, po bliższym poznaniu chorób dziesiątkujących w przeszłości ludzkość i historii psychiatrii Carl Zimmer zabiera nas w fascynującą podróż po świecie genów. Genetyka jest niezwykle złożoną nauką, nadal skrywającą wiele tajemnic i opartą w dużej mierze na odkryciach kilku ostatnich dekad – które wciąż ulegają dynamicznym przemianom. Czy tak rozległa i owiana tajemnicą dyscyplina jest dobrym materiałem na książkę popularnonaukową? Przekonajmy się ;)

Imponujący, liczący ponad 600 stron tom podzielony jest na pięć części poświęconych m.in. historii naukowych odkryć, sekretom DNA, czy najnowszym naukowym dokonaniom. Całość jest również uzupełniona o obszerną bibliografię oraz krótki, nieprzeładowany słowniczek najważniejszych pojęć – znajduje się na końcu książki, więc warto ją na początku przewertować i w razie potrzeby do niego zaglądać. Zimmer sprawnie balansuje na granicy między naukowymi faktami i lekkim ujęciem tematu, przedstawiając genetyczne zagadnienia zarówno w globalnej, ogólnej perspektywie, jak i pochylając się nad określonymi, szczegółowymi przypadkami. „Śmiech ma po matce” jest doskonale wyważonym połączeniem teoretycznej wiedzy, własnych doświadczeń autora, empirycznych badań naukowych oraz opisów przypadków klinicznych. Choć z dotychczasowych trzech pozycji w serii ta jest zdecydowanie bardziej „naukowa” niż „popularna”,  nadal polecam ją wszystkim zainteresowanym tematyką funkcjonowania ludzkiego organizmu.


W książce przewija się cała plejada postaci kluczowych dla genetyki, zarówno tych powszechnie znanych, jak i tych nieco mniej. Przyjrzymy się bliżej dokonaniom takich osób jak Gregor Mendel, Luther Burbank, Jennifer Doudna czy noblowskie trio Crick, Watson i Wilkins. Książka jest niezwykle obszerna, przywołuje dziesiątki naukowców i opracowanych metod, teorii oraz – niejednokrotnie przełomowych – artykułów, które wpłynęły na standardy terapii i diagnostyki chorób o podłożu genetycznym. Rozpoczynamy tę podróż, wczuwając się w naukowców, którzy nie mają pojęcia na temat krzyżówek, a kończymy ją, dysponując fenomenalnym arsenałem terapii genowych i możliwości dogłębnego zbadania ludzkiego genomu. Zimmer przedstawia dokonania w sposób obiektywny, niejednokrotnie oferując spojrzenie na dany problem z wielu punktów widzenia.

Nieodłącznym elementem zagadnień związanych z genetyką są kwestie etyczne, nierzadko wzbudzające kontrowersje i będące zarzewiem konfliktów na tle społecznym i politycznym. Kartą przetargową może stać się refundacja terapii genowej, legalność i dostępność zabiegów in vitro czy redukcji wad genetycznych już na etapie zapłodnienia. Zimmer przywołuje etyczny niepokój otaczający kwestie genetyki i dziedziczenia, od niesławnej Rodziny Kallikaków, przez eugenikę, aż po edycję genomu embrionów. Wszyscy podzielamy podobne obawy, czasem czujemy się onieśmieleni możliwościami ingerencji w ludzki genom i stworzenia superspołeczeństwa bez wad – słowem, bezustannie, od wielu lat tańczymy na cienkiej granicy między poprawą jakości życia a złamaniem moralnego, ludzkiego credo.


„Śmiech ma po matce” to wyjątkowe studium genetyki i niepowtarzalna okazja, by zbadać z bliska tajemnice skrywane przez ludzki genom. Zimmer postawił sobie ambitne zadanie spisania książki, która w sposób wyczerpujący, ale atrakcyjny odpowie na nurtujące nas pytania dotyczące genetyki. Moim zdaniem wyszedł z tej potyczki obronną ręką, oddając nam w ręce solidne kompendium pełne wiarygodnych faktów, a także skłaniając nas do refleksji nad przyszłością dyscypliny.

I jeszcze jedno: jeśli czytacie biografie autorów książki, zwykle znajdujące się na jednym ze skrzydełek okładki lub w jej tylnej części, dowiadujecie się o nich podstawowych faktów. Mile widziane jest miejsce pochodzenia i obecnego zamieszkania, kilka słów o wykształceniu i pasjach, karierze zawodowej oraz życiu rodzinnym. Carl Zimmer odkrywa jednak przed czytelnikami tajemnice swojego… genomu, przybliża też wyczerpująco swoje pochodzenie i przedstawia wyniki badań, którym się poddał, gromadząc informacje do książki. Czy wygrał właśnie konkurs na największą otwartość wobec odbiorców swojego dzieła? Prawdopodobnie tak, ale skandalu w tym nie ma żadnego i zrobił to w końcu w słusznej sprawie!
Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze
Newer Posts
Older Posts
Przepisy kulinarne

About me


About Amalie

Piekę, czytam, podróżuję, fotografuję. A potem o tym wszystkim tutaj piszę.

Follow Me

  • Instagram
  • Facebook
  • Bookstagram

recent posts

Blog Archive

  • ►  2022 (31)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (3)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (5)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2021 (19)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  września (2)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ▼  2020 (20)
    • ▼  listopada (4)
      • "Portret rodziny z czasów wielkości", Maciej Łubie...
      • Nocny spacer po Providence, Rhode Island
      • Glazurowana marchewka z tymiankiem i pomarańczą
      • MIT + Charles River Esplanade
    • ►  października (2)
      • Oprószone cukrem pudrem, kruche ciasteczka z jabłk...
      • Dystopijna rzeczywistość. "Mindfuck. Cambridge Ana...
    • ►  września (1)
      • International Tennis Hall of Fame - czyli wycieczk...
    • ►  sierpnia (3)
      • DNA (i nie tylko) pod mikroskopem. Carl Zimmer - "...
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2019 (19)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (3)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (5)
  • ►  2018 (33)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (35)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (6)
  • ►  2016 (7)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2015 (2)
    • ►  grudnia (2)
  • ►  2014 (9)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2013 (27)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (1)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2012 (61)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (4)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (9)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (5)
    • ►  maja (7)
    • ►  kwietnia (9)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (4)
  • ►  2011 (65)
    • ►  grudnia (6)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (9)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (9)
  • ►  2010 (40)
    • ►  grudnia (8)
    • ►  listopada (7)
    • ►  października (6)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (6)
    • ►  lipca (6)
    • ►  czerwca (5)

Created with by BeautyTemplates