Małe Życie i wielkie książki
Zwykle
im większy medialny balonik wokół jakiegoś kulturowego zjawiska – czy to
książki, czy zespołu – tym trudniej jest mi się tym zainteresować. Są też
jednak książki, które mają pewien magnetyzm i które, w co wierzę bardzo,
napisane zostały po to, by w pewnym momencie wpadły nam w ręce. W wieku bardzo
nieodpowiednim do zrozumienia wielu wątków sięgnęłam zatem po Mistrza i Małgorzatę, odkrywając tę
książkę potem na nowo za każdym razem, gdy znów ją czytam, potem po Zbrodnię i Karę, gdzieś po drodze był epizod
z Dziewczyną (…) Larssona, a od
momentu pojawienia się Małego Życia
wiedziałam już, że to kolejna z tych książek, które z niewytłumaczalnego powodu
staną się dla mnie bardzo ważne. Intuicja po raz kolejny nie zawiodła.
Współczesna literatura to gąszcz
wymyślnego stylu, barokowej prozy, eksperymentów z interpunkcją i przesuniętych
granic ortografii. Hanya Yanagihara pisze prosto i to jest w tej powieści
najlepsze, jeżeli rozpatrujemy jej techniczną warstwę. Słowa płyną gdzieś z
głębi duszy, ale tak leniwie, jak czasem snuje się powoli opowieść w gęstym,
lepkim zmierzchu w środku lata. To książka, której przeszło 800 stron składa
się zasadniczo tylko z opisów; jest tu wiele o jedzeniu, o przyzwyczajeniach, o
brutalności emocji, o płaczu, o chwilach szczęścia, o bezwzględności
otaczającego świata i tym, co pięknego kryją najdalsze jego zakątki. Dzięki tak
bezpretensjonalnemu sposobowi prowadzenia narracji czytelnik traci w pewnym
momencie kompletnie zdolność do zauważania upływu czasu – zarówno tego całkiem
realnego, jak i fabularnego. To powieść, przy której lekturze odkrywa się ze
zdumieniem, że tramwaj nie zatrzymał się, bo przystanek, tylko zatrzymał się,
bo to już pętla, wszystkie światła za oknem zgasły nie dlatego, że jest
globalna przerwa w dostawie prądu, a dlatego, że wskazówki zegara zbliżają się
do trzeciej nad ranem. Niezwykle ciekawe jest to, że autorka pozbyła się z
powieści wszelkich śladów, które mogłyby zasugerować czytelnikowi potencjalne
ramy czasowe umiejscawiające bohaterów na realnej osi czasu – niewiele wiemy o
nowinkach technicznych czy kulturalnych, przez co fabuła rozwija się przez cały
czas teraz, choć upływ czasu jest podkreślany
za pomocą wieku bohaterów. To jeden z tych ulotnych elementów przyczyniających
się do niezwykłości tej książki, który tak trudno jest jednoznacznie wskazać
podczas jej lektury.
Czterech bohaterów powieści –
Jude’a, Willema, Malcolma i JB – poznajemy w momencie, gdy mają po
dwadzieścia-kilka lat i wkraczają w dorosłość. Towarzysząc im przez kolejnych
czterdzieści lat życia odkrywamy kolejne karty z ich przeszłości, dowiadujemy
się coraz więcej o motywacjach stojących za ich decyzjami, a przede wszystkim
nieuchronnie zdążamy do ponownego obnażenia jednego z bohaterów, który w tej
wyliczance postaci nieprzypadkowo znalazł się na pierwszym miejscu. Jude
wzbudza skrajne emocje. Myślę, że wśród tych, którzy mogą swoje problemy z
własną wartością (i tych, którzy niestety mogą również znaleźć ślady swoich
własnych doświadczeń w przeszłości tego akurat bohatera, choć każdemu
życzyłabym dzieciństwa i dorastania wśród gwaru ciotek JB), Jude jest
bohaterem, którego najbardziej mogą do siebie dopasować. Ci, którzy nigdy nie
zmierzyli się z podobną trudnością, pewnie będą go chcieli w pewnym momencie
wytargać za włosy za brak chęci do współpracy z przyjaciółmi, którzy nigdy (w
zasadzie do samego końca powieści) i bez względu na wszystko go nie zostawiają.
Powieść
Yanagihary jest pięknym przykładem na to, że codzienność – mała codzienność –
jest doskonałym materiałem na wielką literaturę. Całość postrzegam jako doskonały
przykład działania na dwóch skrajnych rejestrach spektrum; to rozległa powieść,
obejmująca niezwykle szeroki zakres czasu, w której odnajdujemy ślady podróży
do najdalszych głębin samych siebie i najbardziej skrytych zakątków świata – a
jej głównym celem jest pochwała najprostszych czynności, skupiania się na
drobiazgach życia codziennego, które budują ciągłość naszego istnienia. To
pochwała drobnych, nieistotnych momentów wypełniających czas pomiędzy wszystkim, co wydaje nam się
istotne. Tyle się przecież wydarza między ukończeniem szkoły, rozpoczęciem
studiów, podjęciem pracy, ślubem, urodzeniem dzieci. A tak bardzo mamy
tendencję do spoglądania na życie z tej wielkiej perspektywy, w której łatwo
zauważalne są tylko te momenty, kiedy mamy na sobie absurdalnie wielkie,
tiulowe sukienki, ściskamy w dłoni zimny klucz od pierwszego własnego miejsca albo po kilku
miesiącach przygotowań okazujemy się zupełnie nieprzygotowani na czyjeś
przybycie.
Kluczową rolę w tej powieści
odgrywają emocje. Pojawiają się na dwa sposoby – są albo wręcz niewidoczne,
ledwie zauważalne pod powłoką codzienności i drobnych gestów – albo tak
drastyczne, że poruszają te całkiem nieznane, najgłębsze zakątki duszy. Pełno
jest w tej książce cierpienia, bezwzględnego dążenia do celu, bezustannej walki
i poddawania się swoim lękom, obawom i traumom. Ale każdy jeden z tych
szczegółów jest w tej powieści niezbędny. Wszyscy bohaterowie wdrapują się w
różnych momentach swojego życia na swój Everest. Niektórym, tak jak Jude’owi,
zawsze ktoś towarzyszy i zawsze udziela im pomocy, nawet jeśli czyni to
całkowicie bezwiednie. Choćby początek ich drogi nie był zbyt szczęśliwy,
wszyscy dokładają wszelkich starań, by pokiereszowane ciało i dusza nie zepchnęły
go z drogi po to, co się znajduje na szczycie. Inni – tak jak JB – uciekają od
wszystkich, którzy są im bliscy, wybierając własne ścieżki i towarzystwo ludzi
wrogich i obcych. Piękne w tej książce jest to, że wszelkiego rodzaju problemy,
radości, entuzjazm i niechęć ujmuje w sposób tak łatwy do dopasowania do
własnych doświadczeń, że zaczyna się ją przeżywać w sposób całkowicie
personalny. Ważne w tej książce są emocje, wspomnienia, traumy z dzieciństwa,
relacje międzyludzkie, czas oraz miejsca. Dla historii rozpiętej na przestrzeni
800 stron Lispenard Street jest bowiem mikrokosmosem, w którym wszystko się
zaczyna i kończy.
W mojej lokalnej bibliotece Małe Życie zalega na półce, bo jego
objętość zniechęca praktycznie wszystkich. Ja jeszcze przed zanurzeniem się w
pierwszych zdaniach wiedziałam, że to nie będzie zwyczajna książka (nie wiem
skąd – nie przeczytałam wcześniej ani jednej recenzji, nie wiedziałam nawet o
czym jest, wiedziałam tylko, że jest dla
mnie), niektórym potrzeba pierwszych stu stron, innym trzystu. Bez względu
na tę mało apetyczną objętość (choć dla mnie to niebywałe – sama przyjemność
ważenia tego tomu w rękach jest wielka) to niezwykle ważna pozycja na tle
współczesnych propozycji literackich. Wśród książek, gdzie aż tłoczno jest od
bohaterów, gdzie wątki duszą się w plątaninie fabuły, a stylistyka jest albo
boleśnie ozdobna, albo usilnie minimalistyczna, powieść Hanyi Yanigahary jest
niezwykła. Jestem więcej niż pewna, że to powieść, do której powraca się wielokrotnie,
znajdując się na różnych etapach swojego życia, szukając w niej odpowiedzi na
inne pytania i znajdując odzwierciedlenie w coraz to innym bohaterze. Małe życie ma tę niezwykłą moc
sprawiania, że człowiek spogląda na swoją własną egzystencję i zastanawia się
nad swoją przeszłością i tym, co nadal spowija mrok przyszłości.
Trudno
tu także nie wspomnieć o tłumaczeniu, bo jest doskonałe. Oddaje idealnie
spokojną narrację Yanagihary, za co należą się szczególne ukłony w kierunku
pani Jolanty Kozak (ale czego oczekiwać od pomysłodawczyni genialnego Szczerego Kota?).
Z
tłumaczeniem tytułu natomiast jest już inna historia, bo Małe Życie nie do końca jest dobrym odzwierciedleniem kontekstu, w
którym znaczenie tytułu pojawia się w powieści. W
powieści odkrywa je brat Luke, mówiąc do Jude’a: “But Jude, when you're with clients, you have to show a little life;
they're paying to be with you, you know -- you have to show them you're
enjoying it." Polski
przekład tytułu, choć wiem jak niewiele ma często wspólnego z intencjami tłumacza,
sugeruje coś innego (co wpływało na moje postrzeganie książki do momentu
napotkania tego fragmentu).
4 comments:
Prześlij komentarz