Facebook Instagram (Fuzja Smaków) Instagram (alakko.reads)

Fuzja Smaków

  • Home
  • O mnie
  • Kontakt
  • Spis Przepisów
    • Ciasta
    • Obiady
    • Ciasto drożdżowe
  • Recenzje

Boston ma tego pecha, że chowa się w cieniu Nowego Jorku. Niewiele o nim w Europie wiadomo, w Polsce przywodzi na myśl głównie redaktora Kolonko, a Nowa Anglia budzi skojarzenia mgliste jak poranki w Vermont. Boston tymczasem to miasto niezwykle przyjazne zwiedzającym, które można śmiało zwiedzić pieszo lub korzystając z komunikacji miejskiej, co wcale tak oczywiste w amerykańskich miastach nie jest. Poza tym to właśnie tu macie szansę zobaczyć miejsca, w których na ziemiach land of freedom rodziła się wolność. To wyjątkowe miejsce na mapie amerykańskiej historii i zdecydowanie warto je zobaczyć.
 
 

Podróż
Bilet lotniczy w obydwie strony na trasie Kraków-Boston to wydatek rzędu 2000-2500 zł od osoby. Jeśli planujecie zabrać bagaż rejestrowany, koniecznie sprawdzajcie warunki poszczególnych linii - w naszym przypadku najkorzystniejsza okazała się oferta Delty/KLM, gdzie za niewielką dopłatą każdy pasażer może zabrać ze sobą jedną sztukę bagażu rejestrowanego o wadze do 23 kilogramów. Lufthansa domagała się za transport bagażu około 300 zł za każdy odcinek międzykontynentalny, co kosmicznie podnosiło cenę biletu.

Większość lotów realizowanych przez KLM odbywa się z przesiadką na amsterdamskim lotnisku Schiphol, i tu warto jednak darować sobie połączenie z zaledwie godzinną przerwą w podróży. Schiphol jest lotniskiem dość intuicyjnym, przestronnym i dobrze oznakowanym, ale jest też portem dużym. Przejście z jednego terminalu do drugiego potrafi zająć dobrych kilkanaście minut (i to żwawym marszem). Nie ma jednak obaw, że będziecie się nudzić - jest tu oddział Rijksmuseum, wszędzie są miejsca do odpoczynku, rozległa strefa bezcłowa, szafki, w których możecie zamknąć bagaże podręczne, a nawet fortepian.

Od momentu wylądowania w Bostonie do chwili wyjścia z lotniska minęła niecała godzina, z czego najwięcej czasu spędziliśmy z pozostałymi pasażerami czekając na bagaż. Wszelkie formalności związane z przekroczeniem granicy są realizowane bardzo sprawnie - w porównaniu z chaosem w Atlancie wszystko przebiega tu bezproblemowo, pasażerowie są kierowani wzdłuż taśm do samoobsługowych kiosków, a następnie na rozmowę z urzędnikiem.
W kontekście ostatniego dołączenia Polski do programu ESTA zasadniczo nic by to w tej sytuacji nie zmieniło, bo w Bostonie w jednej kolejce stali wszyscy (chyba tylko poza posiadaczami paszportów dyplomatycznych). Sama rozmowa z urzędnikiem to dosłownie minuta kurtuazyjnych pytań i pieczątka w paszporcie.


 

Komunikacja miejska
Boston jest niezwykle wdzięczny do samodzielnego zwiedzania, bo w zasadzie w każde miejsce w obrębie miasta można dostać się komunikacją miejską. Wynajem samochodu nie jest tu obowiązkowy, a jeśli nie planujecie wycieczek za miasto, okaże się prawdopodobnie całkowicie zbędny. Jednorazowa przygoda z przejażdżką do centrum w godzinach szczytu nauczyła nas, że o wiele szybciej dostaniemy się na miejsce, korzystając z kolejki. 

W zależności od długości pobytu wybierzcie najdogodniejszą dla Was opcję kart - Massachusetts Bay Transportation Authority (MBTA) proponuje trzy formaty. Możecie wybierać między Charlie Card, Charlie Ticket i MTicket - [klik] tu możecie zobaczyć porównanie tych trzech opcji. Korzystałam z Charlie Card i jest bardzo wygodna, poza tym można ją w każdym momencie doładować, a potem wystarczy tylko zeskanować przy przejściu przez bramki. Karta nie obejmuje jednak podróży promem i koleją, więc jeśli je planujecie, lepszym wyborem będzie Charlie Ticket.
Ceny:
Jeden przejazd metrem na Charlie Card to koszt 2,40$, na Charlie Ticket - 2,90$. Bilet dzienny na nielimitowane przejazdy to wydatek 12,95$.
Przy dłuższym pobycie zdecydowanie najkorzystniej wypada bilet tygodniowy za 22,50$ (ceny z jesieni 2019).

 

Najwygodniej jest planować podróż przy pomocy zakładki Trip Planner na stronie MBTA, ale równie dobrze sprawdzą się tu mapy Google. Warto pamiętać, że bostońskie metro ma co najmniej osobliwy system oznaczania pociągów jako inbound albo outbound.
W skrócie: inbound zawsze zbliża się do centrum, a outbound się od niego oddala. W przypadku tych drugich linii bardziej pomocne będzie raczej kierowanie się nazwą stacji końcowej, bo np. zielona linia się w pewnym momencie rozwidla i choć wszystkie zmierzają teoretycznie za miasto, można wylądować na jednej z aż pięciu potencjalnych stacji końcowych. Co jest może akceptowalne rano, ale nocne wycieczki po obcych rejonach zwiedzanego miasta bywają średnio bezpieczne ;).
Rzecz zaskakująca: pociągi wyglądają może mało obiecująco, ale klimatyzacja działała w nich bez zarzutu.


Co zobaczyć w Bostonie?
Zdecydowanie szybciej byłoby napisać, co w Bostonie nie jest warte uwagi! Tu zapiszę tylko skrót, a w miarę pojawiania się kolejnych wpisów będę sukcesywnie uzupełniać poszczególne sekcje o linki do poświęconych im wpisów.
Najważniejszy jest moim zdaniem The Freedom Trail - rewelacyjna inicjatywa umożliwiająca samodzielne zwiedzenie najważniejszych historycznych miejsc na mapie Bostonu. Trasę wyznaczają wmurowane w chodnik czerwone cegły, za którymi wystarczy podążać. Warto jednak zainwestować w jedną z dostępnych broszur, w których objaśnione są poszczególne punkty na szlaku. Na przejście części trasy zlokalizowanej w obrębie ścisłego centrum wystarczy popołudnie, ale już wraz z wycieczką do Charlestown i wizytą w muzeum USS Constitution lepiej zarezerwować na to cały dzień. Czy warto? Zdecydowanie - #pieszopomiescie zobaczycie dużo więcej, a przy okazji będzie mieć szansę się zgubić i odkryć piękne zakątki. Szlak prowadzi między innymi przez włoską dzielnicę North End, gdzie zdecydowanie warto zbłądzić z utartej ścieżki ;)

 

Naprzeciwko parku Boston Commons znajduje się dzielnica "bardziej brytyjska niż sama Wielka Brytania" - Beacon Hill jest zdecydowanie najpiękniejszą mieszkalną dzielnicą Bostonu, tutaj też mieszkała Louisa May Alcott. Tej dzielnicy też warto poświęcić trochę czasu, wędrując między wysokimi kamienicami typu brownstone - szczególnie latem, kiedy z donic na parapetach wylewa się cała powódź kwiecia.

 

Warto też przejść się chociaż częścią trasy Harborwalk, a na szczególną uwagę zasługuje jej fragment położony w Seaport District. To też świetne miejsce dla miłośników lotnictwa, bo dosłownie po drugiej stronie kanału położone jest lotnisko Logan - to był chyba najmniej wymagający plane spotting w moim życiu ;). Na zdjęciu poniżej część trasy w okolicy centrum, a stąd już całkiem niedaleko do dzielnicy North End, czyli bostońskiej Little Italy. Obydwa miejsca zaczynają tętnić życiem w okolicach zachodu słońca, dlatego warto wybrać się tutaj raczej wieczorem.

North End jest przeuroczą dzielnicą pełną pięknych zaułków, kapliczek, klimatycznych kawiarenek i piekarni (również tych z asortymentem dla psów). Tutaj nie warto trzymać się wytyczonych ścieżek, bo właściwie w każdej uliczce czeka na was coś ciekawego.


Co warto zobaczyć w okolicach Bostonu?

Nowa Anglia ma tę zaletę, że w przeciwieństwie do olbrzymich stanów (patrzę na ciebie, Teksasie), nie trzeba jechać przez pięć godzin, by przekroczyć granicę najbliższego sąsiadującego stanu. Wokół Bostonu jest mnóstwo ciekawych miejsc i całkiem sporo z nich można też odwiedzić, polegając na transporcie zbiorowym. 
Jeśli nie macie zbyt wiele czasu, ale chcecie zobaczyć coś poza samym Bostonem, warto udać się do sąsiedniego Cambridge i zwiedzić kampusy MIT i Uniwersytetu Harvarda. Do obydwu można dojechać czerwoną linią metra, a przy okazji udać się na spacer po Charles River Esplanade.

Harvard proponuje darmowe oprowadzanie po kampusie - można też zakupić za 3$ mapkę z przewodnikiem i zwiedzić go samemu. Polecam tę opcję :)


Marblehead, MA

Nasz pobyt wypadł w okolicach święta pracy, więc podobnie jak większość Amerykanów ruszyliśmy wtedy na plażę. Marblehead to piękne miasteczko położone około 26 kilometrów na północny wschód od Bostonu. Niestety to jednak głównie sypialnia, z której większość mieszkańców dojeżdża do pracy do większego miasta, więc transport kursuje raczej w przeciwnych niż turystyczne kierunkach (tj. rano jedzie w stronę Bostonu, a po południu odwrotnie). W Marblehead jest też dość szeroka plaża położona tuż przy głównej drodze. W tych okolicach woda w Atlantyku nawet w sierpniu jest koszmarnie zimna, więc kąpieli polecać raczej nie będę ;).




Salem, MA

Salem jest położone zaledwie sześć kilometrów od Marblehead, zatem grzechem byłoby go nie odwiedzić przy okazji zwiedzania tego nadmorskiego miasteczka. Całe lata po niechlubnych procesach Salem nadal dobrze zarabia na swojej historii - nie brakuje tu sklepów z wiedźmowatymi pamiątkami, a wizerunek czarownic na miotłach widnieje nawet na radiowozach. 
Tutaj też znajduje się The House of the Seven Gables, który utrwalił w swojej powieści Nathaniel Hawthorne. 



Newport, RI

Dojazd do Newport to co prawda prawie dwie godziny drogi, ale zdecydowanie warto je odwiedzić! To tutaj odbył się pierwszy turniej US Open, więc będziecie mieli szansę zwiedzić the Tennis Hall of Fame i podziwiać stinky artifacts ;). Warto tu jednak zajrzeć, bo zbiory muzeum są dość konkretne, a sama ekspozycja jest interaktywna i zaciekawi zwiedzających w każdym wieku. Wstęp na teren ośrodka jest bezpłatny, na co dzień działa tu klub tenisowy. Wstęp do muzeum w 2019 roku kosztował 15$.


W pierwszej sali przybliżone są sylwetki najważniejszych postaci światowego tenisa. Dalsza ekspozycja przedstawia historię sportu; wraz z upływem czasu pojawia się coraz więcej interaktywnych elementów, m.in. możliwość sprawdzenia się w roli komentatora sportowego ;).

 
Wizytę w Newport warto zakończyć spacerem po Cliff Walk, czyli otwartej niedawno ścieżce nad brzegiem oceanu. Temu miejscu na pewno poświęcę odrębnego posta, bo to jedno z naszych najpiękniejszych odkryć tej podróży! 



















Share
Tweet
Pin
Share
1 komentarze

W ubiegłym roku okazało się, że wędrówki po górach chyba mają szansę dołączyć do moich ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu, a po krótkim rozeznaniu na ten rok zaplanowaliśmy między innymi wyjście na Babią Górę. Wiedząc, że sama góra potrafi zaskoczyć zaiste kobiecymi humorami i nagłymi zmianami pogody, obserwacje przewidywań meteorologicznych zostawiłam innym :D. Wyjść i zejść udało się przy pięknej pogodzie (choć na szczycie wiało oczywiście niemożebnie), a do tego szliśmy w środku tygodnia, więc na szlaku spotykaliśmy pojedynczych wędrowców.



Nie jestem wytrawnym turystą (zdrowego rozsądku nieco jednak mam, spokojnie), ale wyjście na Babią nie powinno przysporzyć większych problemów osobie o średniej nawet sprawności fizycznej. O wiele bardziej męczące od wejścia jest zejście, zwłaszcza pod sam koniec - mówiąc wprost, łydy drą jak szalone, więc w sumie więcej przystanków robiłam w drodze powrotnej. Szlak jest dobrze przygotowany, kamienie śliskie robią się w zasadzie tylko po deszczu i przy dużej wilgotności powietrza. Na pewno trzeba się na Babią ubierać warstwowo (ale to w zasadzie jak zawsze w góry). Jak już wspominałam, od wyjścia zza ostatnie połacie kosodrzewiny wieje okropnie i jest to wiatr naprawdę przenikliwy, nawet przy pozornie wysokiej temperaturze na początku szlaku. W moim przypadku świetnie sprawdził się softshell i cienka bluza pod spodem. Ważna rzecz: oprócz oczywistości typu peleryna przeciwdeszczowa, chusta/czapka z daszkiem to rzecz obowiązkowa. W dniu naszego wejścia było słonecznie, ale to wiatr skłonił mnie do zawiązania chustki na głowie. I jeszcze: pomadka ochronna, o ile nie chcecie skończyć tak jak ja, z koszmarnie spierzchniętymi ustami ;)


Ruszyliśmy z Przełęczy Krowiarki - tu też zostawiliśmy samochód (swoją drogą to chyba jedyny zalecany w tym przypadku środek transportu) na parkingu znajdującym się nieco poniżej tego tuż przy wejściu na szlak. Koszt postoju przez cały dzień to 15 zł, a przy odrobinie szczęścia można zaparkować się w cieniu drzew ;). Dość późno weszliśmy na szlak, bo około 12, ale całe wyjście i zejście zajęło nam łącznie pięć godzin, wliczając przystanki i odpoczynek na górze. Warto pamiętać też o tym, że o ile nie kierujecie się w stronę schroniska Markowe Szczawiny, na Babiej nie ma zasadniczo żadnej turystycznej infrastruktury ;)


Widok z Sokolicy - na każdym właściwie etapie wędrówki wokół roztaczają się piękne widoki, ale zawsze rozbrajają mnie te połacie lasu. I to, co wyjątkowo w górach lubię - przesuwające się leniwie po niebie chmury i wędrujące tuż za nimi cienie.


I z rzeczy technicznych: licząc na dobrą pogodę wyszłam na szczyt w zwyczajnych sportowych butach (ale z grubymi podeszwami). Nie miałam na szlaku sytuacji, że czułam się niebezpiecznie czy miałam wrażenie, że mam buty totalnie niedobrane do sytuacji. Patrzyłam, gdzie stawiam stopy, i to wystarczyło - choć na pewno duże znaczenie miał też fakt, że było sucho i ciepło. Nie zabierałam też superplecaka do zadań specjalnych; worek na grubszych sznurkach sprawdził się idealnie, bo praktycznie nie czułam go na plecach, a pomieścił wszystko, co było mi potrzebne.
Share
Tweet
Pin
Share
2 komentarze

Sezon na truskawki jest tak krótki, że czas jego trwania najlepiej opisuje angielska fraza  blink and you'll miss it. 
W ciągu tych kilku tygodni, kiedy sterty czerwonych owoców piętrzą się na każdym kroku, i tak nie sposób zjeść ich tyle, by nasycić się na całe nadchodzące, beztruskawkowe miesiące. Nagle w organiźmie krąży jakieś 98% koktajlu truskawkowego, wokół strzelają truskawkowe pestki, a z piekarnika regularnie wyjeżdża ciasto z truskawkami - i właśnie o tych truskawkowych ciastach chciałabym napisać coś więcej.


Kojarzycie te lekkie, puszyste ciasta z owocami oprószone warstwą cukru pudru? 
Za nic mi takie nie wychodzą.
No chyba, że zgłosiłabym się do konkursu na najlepszy zakalec - wtedy możecie sobie darować udział, bo jestem w stanie wykosić całą konkurencję. Nie zdarzyło mi się jeszcze wyciągnąć biszkoptowego ciasta z truskawkami (czy jakimikolwiek letnimi owocami), które w środku nie byłoby przepięknym, ale jednak zakalcem. 


I stąd te wszystkie kombinacje: jak upiec letnie ciasto z owocami, wykorzystując maksymalnie ich smakowy potencjał, a jednocześnie nie skazując się z góry na porażkę.
Rok temu latem niekwestionowaną zwyciężczynią plebiscytu na ciasto z truskawkami była tarta z kremem z mleczka kokosowego i musem truskawkowym; ta truskawkowa warstwa sprawdziła się tak świetnie, i to nie tylko przy tej tarcie, że dodałam ją też do tego ciasta... i utrzymuję, że nadal to jeden z najlepszych pomysłów, na jaki wpadłam rok temu.


Truskawkowa kostka z sernikiem na zimno

Biszkopt czekoladowy:
5 jajek
2 łyżeczki gorzkiego kakao
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 budynie czekoladowe bez cukru
1 szklanka drobnego cukru kryształu 
+ mąka pszenna

Budynie wsyp do szklanki, dodaj kakao, dopełnij szklankę mąką pszenną. Białka ubij z cukrem na sztywną pianę; żółtka wymieszaj w międzyczasie z proszkiem do pieczenia i dodaj do białek. Mąkę przesiej do masy jajecznej i delikatnie wymieszaj łyżką. 
Połączoną masę przelej do blaszki o wymiarach 25x36 cm, wyłożonej papierem do pieczenia (co ważne - wykładamy tylko spód. Boków nie natłuszczamy ani nie wykładamy papierem). Piecz przez ok. 25-30 minut w 180 stopniach, następnie upuść na złożony koc z wysokości kolan. Pozostaw do ostygnięcia w piekarniku i zdejmij ostrożnie wierzchnią, bezową warstwę.


Mus truskawkowy:
500 g świeżych truskawek
1 opakowanie galaretki truskawkowej

Odłóż część truskawek, by wykorzystać je potem w całości. Opłukane i pozbawione szypułek pozostałe truskawki zblenduj na gładką masę. Galaretkę rozpuść w nieco mniejszej ilości wody niż wskazano w zaleceniach (ja zwykle używam o 50 ml wody mniej niż w instrukcji) i pozostaw do przestygnięcia; gdy zacznie tężeć, wymieszaj ją z musem truskawkowym i wstaw do lodówki.
W międzyczasie przygotuj warstwę sernikową - ja użyłam po prostu standardowego sernika na zimno instant. Możesz też użyć 500 g serka mielonego (polecam Twój Ulubiony) połączonego z kilkoma łyżkami cukru pudru i połową łyżeczki ekstraktu waniliowego, usztywnionego żelatyną deserową.

Montaż:
 Rozprowadź masę serową na biszkopcie i umieść w niej zachowane truskawki. Wstaw ciasto do lodówki (wystarczy na około pół godziny - ważne, by masa nieco stężała). Wylej na wierzch tężejący mus i wyrównaj powierzchnię. 
Ciasto jest gotowe po kilku godzinach w lodówce, ale kroi się najlepiej po całej nocy chłodzenia.


Share
Tweet
Pin
Share
5 komentarze

Jedenaście lat słuchania i sześć zaliczonych koncertów rozpiętych na przestrzeni czterech różnych tras do czegoś obliguje, zwłaszcza gdy trio z Teignmouth postanawia wylądować w krakowskiej Tauron Arenie. Dlatego pomimo braku sympatii dla nowej płyty i kalifornijskiego synth-popu, w którego kierunku Muse niebezpiecznie zmierza, zakupiłam w przedsprzedaży bilet i wrzuciłam go do szuflady, odczuwając ekscytację dalece odbiegającą od tej towarzyszącej oczekiwaniu na pierwszy koncert w 2010. Do czasu.


Dopieszczony w każdym szczególe i idealnie dopracowany spektakl, w którym muzyczna wirtuozeria przeplata się z fenomenalną oprawą wizualną, trwał blisko dwie godziny; setlistę zdominowały oczywiście utwory z Simulation Theory - 8 spośród 25 wykonanych piosenek - z wyraźną nieobecnością Drones, reprezentowanym wyłącznie przez Psycho. To też pierwsza trasa (nie licząc rzymskiego koncertu), na której muzykom towarzyszy zarówno na scenie, jak i wśród widowni solidna grupa tancerzy. 


 Zgodnie z przewidywaniami, koncert otwiera alternatywna wersja Algorithm, przechodząca następnie w Pressure. Tych kilka minut w zupełności wystarcza, by zrozumieć, że utwory z Simulation Theory potrzebują innej przestrzeni i oprawy, by wybrzmieć w pełni. Podejrzewam, że obroniłyby się nawet bez przyozdobionych LEDowymi kombinezonami tancerzy z puzonami, ale czy ktokolwiek jeszcze ośmiela się wierzyć Mattowi, gdy po raz wtóry powtarza, że "tym razem poszliśmy o krok za daleko i następna trasa na pewno będzie zorganizowana z mniejszym rozmachem"? Raczej nie. 

Intro z Drill Sergeant zapowiada jedyny utwór z poprzedniej płyty, po którym znów wracamy do ST w rytmie Break It To Me. Na koncercie nie mogło też zabraknąć Uprising, które zawsze bezbłędnie porywa tłum. Nie zaliczyłabym Propagandy do moich ulubionych utworów z nowej płyty, ale koncertowa oprawa jest niesamowicie intrygująca (choć można byłoby się sprzeczać, czy celem tych wszystkich dymów nie jest aby zamaskowanie pewnych niedostatków w innych departamentach...). Podejrzewam, że to jeden z tych utworów, które na kolejnej trasie do setlisty nie wrócą - podobny los wróżę też Break It To Me.

I wreszcie powrót do korzeni: słyszałam już kilka razy Plug in Baby na żywo, ale nadal mam wrażenie, że to, co najprostsze, jest najlepsze. Bez szalonych wizualizacji, bez obezwładniających efektów specjalnych, to jedna z tych piosenek, która wyrywa wszystkich z siedzeń.


Chwila na złapanie oddechu pod postacią skomponowanego do "Gry o Tron" Pray i przejście do absolutnej wizualnej wirtuozerii - oprawa The Dark Side sprawiła, że nie sposób było oderwać wzroku od monumentalnego ekranu. Warto tu wspomnieć o dwóch szarych eminencjach, które choć zawsze towarzyszą Muse na koncertach, pozostają właściwie niewidoczne, a mają olbrzymi wpływ na całość tego spektaklu. Tom Kirk i Morgan Nicholls, chapeau bas. Głos Matta idealnie uzupełniał wizualizacje, tworząc - moim zdaniem - jeden z najlepszych momentów tego koncertu.

Nie byłoby koncertu Muse bez Supermassive Black Hole, któremu zawdzięczają na fali popularności pewnej wampirzej sagi wątpliwą popularność, nie byłoby też koncertu promującego tę płytę bez Thought Contagion. Potem koncertowy klasyk, czyli Hysteria, a następnie przemiłe zaskoczenie w postaci Unsustainable w nieco innej aranżacji - świetnie było sobie przypomnieć utwór, który otwierał koncerty podczas trasy The 2nd Law.

Dig Down jest na koncertach prezentowane w alternatywnej wersji gospel; to też ta chwila, kiedy widownia zgromadzona wokół wybiegu ma szansę zobaczyć mniej mobilnych Doma i Chrisa. Madness wypada w tej stawce chyba najsłabiej, zwłaszcza w kontraście do szalenie efektownego Mercy. 


 Druga część koncertu wyraźnie zrównoważyła początkową dominację utworów z nowej płyty; to właśnie wtedy zabrzmiało Time Is Running Out, a potem Houston Jam, w którym splatają się motywy z Futurism, Unnatural Selection i Micro Cuts. Już podczas poprzedniej trasy Muse sięgnęło ponownie po Take a Bow i jego dalsza obecność w setliście niezwykle cieszy (i dobrze rokuje na przyszłość - może pojawi się więcej takich perełek). Starlight jest kolejnym obowiązkowym punktem każdego koncertu; tu brakuje tylko jednego - towarzyszące piosence laserowe show, w pełni wykorzystujące całą przestrzeń Areny, może i było spektakularne, ale nadal nie sprawia, że brak tu Bellamy'ego z gitarą, a nie w roli wodzireja.
Zasadniczo i tak wszyscy wiedzą, kiedy śpiewać, a kiedy klaskać. A jak nie wiedzą, to szybko się przekonają. 


Algorithm przybliża nas do końca stawki, ale Muse wcale nie zwalnia tempa w kwestii fantastycznych wizualizacji. Oprawa tego utworu najbliżej oddaje ogólną stylistykę trasy i płyty, bardzo w klimacie "Łowcy Androidów" i lat 80., neonowych świateł i gier wideo.



Bliżej końca stawki uplasował się Metal Medley, w którym Muse w bardzo zgrabny sposób zamyka cztery utwory teoretycznie niepasujące do stylistyki bieżącej trasy, za to (chyba wcale nie skłamię), będące w czołówce ulubionych piosenek zwolenników twórczości z dawniejszych lat. Jako pierwszy rozbrzmiewa riff Stockholm Syndrome, potem (bardzo) okrojony instrumental z Assassin, skrócone wersje Reapers, The Handler, a wiązankę kończy New Born. Całość w towarzystwie upiornego, ale robiącego nieziemskie wprost wrażenie stwora imieniem Murph wynurzającego się zza sceny.


Już od przeszło dekady koncerty Muse kończą się z chwilą wybrzmienia ostatnich dźwięków Knights of Cydonia, nie inaczej było zatem w Krakowie. Kiedy opadła mgła i ostatnie konfetti, a ja z setlistą w kieszeni ruszyłam do wyjścia, nie miałam żadnych wątpliwości: pójście na ten koncert to była dobra decyzja. I żałowałabym, gdyby mnie tam nie było.

 W całym tym dopieszczonym widowisku brakło mi jednak tylko jednego: kontaktu z publiką. To nigdy nie była mocna strona Muse, ale tego sobotniego wieczoru miałam wrażenie, że są wyjątkowo daleko myślami od publiczności. 
Na szczególną uwagę za to zasługuje bez wątpienia wokalna forma Matta - na przestrzeni tych dziewięciu lat, kiedy miałam szansę obserwować ich na żywo, w sobotę wypadł bez wątpienia najlepiej. Gdyby jeszcze tylko tak wprowadzić chociaż kilka drobnych rotacji w setlistach, żeby fani przychodzący od dobrych kilku lat na koncerty nie mieli wrażenia, że bezustannie słuchają tego samego z opcjonalnym rozszerzeniem o piosenki z nowej płyty... byłoby idealnie ;)


Trofeum już w ramce ;)

Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze
 
Ciasta ze szpinakiem są zapewne "so 2015" i Pinterest już je pogrzebał pod stertami nowych zastosowań słoików typu Mason jar, ale jestem osobą, która nadal uparcie trzyma w szafie kilka par dzwonów i w życiu nie ubierze się w crop top, a ciasta piecze bez względu na bieżące trendy cukiernicze. Poza tym osobiście jestem oporna na zmiany, szpinak przynależy do czosnku i dysponując już solidną garścią zieleniny najpewniej zawinę ją w naleśniki i zjem na słono.

Nie wszyscy są jednak tak uparci a ja w ramach świętowania pierwszego czerwca (choć już od dawna jest to w moim wydaniu nieprzyzwoite) otrzymałam tort ze szpinakowym biszkoptem. I był przepyszny, a w dodatku wizualnie wyglądał jak arbuz.

Eksperyment zdecydowanie do powtórzenia, zwłaszcza, że ja nie czułam w nim szpinaku. I to był prawdziwy mankament tego wypieku :D
 


Zaskakujące jest to, że szpinak w tym cieście nawet po upieczeniu ma intensywny, soczysty kolor. Dokładnie taki, jak na zdjęciu - mniej wyraziste są przypieczone brzegi, ale środek jest cudownie, zaskakująco zielony.

Ciasto-arbuz ze szpinakiem (za Dorotą)
Szpinakowy biszkopt
270 g świeżego szpinaku baby
2 duże jajka
1/2 szklanki cukru
1/2 szklanki oleju
200 g mąki pszennej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka soku z cytryny

Świeży szpinak wypłucz, osusz i zmiksuj w blenderze na gęstą masę. 
Wbij do misy miksera całe jajka, dodaj cukier i ubijaj na najwyższych obrotach do momentu uzyskania jasnej, puszystej masy. Cały czas miksując dodawaj stopniowo olej, szpinak, sok z cytryny; po dodaniu wszystkich składników miksuj przez chwilę do momentu dokładnego wymieszania.
Dodać przesianą mąkę i wymieszać - jak już się przekonałam przy okazji zarówno tego, jak i innych tego typu ciast, w tym przypadku less is more i zdecydowanie wystarczy kilka razy zamieszać szpatułką do połączenia składników.

Ciasto przelać do wyłożonej papierem do pieczenia tortownicy o średnicy 23 centymetrów. Piec w 160 stopniach, bez termoobiegu, do suchego patyczka - co powinno trwać ok. 35 minut. 
Jeśli w czasie pieczenia powstanie górka, ściąć ją.

Śmietankowy krem z mascarpone
125 ml śmietany kremówki 36%
125 g serka mascarpone
1 łyżka cukru pudru
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

Dodaj wszystkie składniki do misy miksera i połącz na gładki, gęsty krem.

Do montażu potrzebne też będą:
1 czerwona galaretka o dowolnym smaku
Garść drobnych chocolate drops

Wystudź galaretkę rozpuszczoną w ilości wody nieco mniejszej niż sugerowana na opakowaniu. Wylej ją - lekko tężejącą - na krem wyłożony na cieście, a następnie zanurz czekoladowe drobinki.
Ciasto jest gotowe po kilku godzinach spędzonych w lodówce, kiedy galaretka na dobre stężeje.


Share
Tweet
Pin
Share
3 komentarze
Newer Posts
Older Posts
Przepisy kulinarne

About me


About Amalie

Piekę, czytam, podróżuję, fotografuję. A potem o tym wszystkim tutaj piszę.

Follow Me

  • Instagram
  • Facebook
  • Bookstagram

recent posts

Blog Archive

  • ►  2022 (31)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (3)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (5)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2021 (19)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  września (2)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2020 (20)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (3)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  stycznia (1)
  • ▼  2019 (19)
    • ▼  grudnia (1)
      • Boston - jak się tam dostać, poruszanie się po mie...
    • ►  lipca (1)
      • Babia Góra | 03.07.2019
    • ►  czerwca (3)
      • Truskawkowa kostka z sernikiem na zimno
      • Muse - 22.06.2019 | Tauron Arena Kraków | Simulati...
      • Ciasto Arbuz ze szpinakiem
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (5)
  • ►  2018 (33)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (35)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (6)
  • ►  2016 (7)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2015 (2)
    • ►  grudnia (2)
  • ►  2014 (9)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2013 (27)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (1)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2012 (61)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (4)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (9)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (5)
    • ►  maja (7)
    • ►  kwietnia (9)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (4)
  • ►  2011 (65)
    • ►  grudnia (6)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (9)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (9)
  • ►  2010 (40)
    • ►  grudnia (8)
    • ►  listopada (7)
    • ►  października (6)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (6)
    • ►  lipca (6)
    • ►  czerwca (5)

Created with by BeautyTemplates