Facebook Instagram (Fuzja Smaków) Instagram (alakko.reads)

Fuzja Smaków

  • Home
  • O mnie
  • Kontakt
  • Spis Przepisów
    • Ciasta
    • Obiady
    • Ciasto drożdżowe
  • Recenzje

    



Czasem mam tego pecha, że odkrywam pewne książki i seriale dopiero wtedy, gdy odwiedzę już związane z nimi miejsca. Czasem jest wprost odwrotnie i jadę gdzieś, mając głowę pełną wyobrażeń zbudowanych po latach oglądania serialu albo czytania książek osadzonych w danym mieście; tak właśnie było z "Przyjaciółmi" - podróż do Nowego Jorku wydarzyła się po wielokrotnym obejrzeniu wszystkich sezonów, więc pojechałam tam z wyraźną intencją odwiedzenia budynku, gdzie położone jest mieszkanie Moniki ;)

Przy okazji udało się nam odkryć jedną z najpiękniejszych dzielnic miasta - Greenwich Village to miejsce, w którym Nowy Jork aż tak bardzo nie pędzi, ulice są skryte w cieniu starych drzew i nietrudno tu o kieszonkowy park, w którym można odpocząć. Polecam też posiedzieć trochę w Washington Square Park, a już na pewno odpocząć pod fortepianem, o czym więcej za chwilę.



Przecięta szerokimi alejami okolica skrywa mnóstwo uroczych zakątków, a rzędy charakterystycznych brownstones ciągną się wzdłuż każdej przecznicy.  Obecnie Greenwich Village to serce klimatycznych nowojorskich knajpek i miejsc, które szczególnie upodobali sobie celebryci, takich jak Lafayette, Via Carota czy Buvette. 



W letnie, sobotnie przedpołudnie trudno znaleźć wolną ławkę i kawałek trawy w Washington Square Park, ale jeśli rozbijać gdzieś piknik w tej okolicy - to właśnie tutaj. Usytuowany w pobliżu klimatycznych sklepików, pchlich targów i lokalnych bazarów park jest miejscem spotkań nowojorczyków i turystów, którzy pielgrzymują tu z torbami, by pograć ze znajomymi i powylegiwać się w słońcu przy muzyce na żywo.






Jeśli planujecie się wybrać do WSP w weekend, koniecznie zajrzyjcie na profil Colina Hugginsa na Instagramie (@howdidyougetthepianohere) i sprawdźcie, czy nie będzie akurat grać. Colin przywozi do parku fortepian i przez cały dzień koncertuje; co najważniejsze, jeśli tylko chcecie, możecie poleżeć pod fortepianem i posłuchać muzyki z tej perspektywy.



I w końcu - najważniejsze miejsce mojej wyprawy do Greenwich Village, czyli mieszkanie Moniki z "Przyjaciół". Budynek położony u zbiegu Bedford Street i Grove Street nadal przyciąga mnóstwo turystów, a w ciepłe dni czasem trzeba odstać swoje, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Na parterze dalej znajduje się znajoma restauracja, a przebywanie w tym miejscu ma w sobie coś nierealnego: trudno pozbyć się wrażenia, że lada moment gdzieś pojawi się Ross, a tuż za rogiem coś zagra nam Phoebe ;)




Greenwich Village jest naprawdę przesympatyczną dzielnicą, która pomimo turystycznego oblężenia zachowała swój klimatyczny charakter. Czas płynie tu trochę wolniej, nietrudno o znalezienie miejsca, w którym można choć na chwilę przystanąć i odpocząć. O ile niektóre miejsca na Manhattanie naprawdę mnie przytłaczały, tutaj poczułam, że gdybym kiedykolwiek miała szansę zamieszkać w Nowym Jorku i miała nielimitowane fundusze na ten cel, Greenwich Village byłoby wymarzoną lokalizacją.






W tym mieście wiecznie coś dymi. Niezależnie od pogody, pory dnia, pory roku, zaaawsze coś kopci :P 



Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

    



"(...) zbyt wiele oczekujemy od słowa "prawdziwe". Chcemy, by "prawdziwe" było w jakiś sposób szczególne, wielkie, by nami wstrząsnęło (...). A jeśli "prawdziwe" jest zwykłe? Drobne i niepozorne, ciche i szare? A jeśli "prawdziwe" przychodzi na palcach i odchodzi równie subtelnie, tak że czasem go nawet nie zauważamy?" 


Przez trzy tygodnie w październiku nasłuchałam się tyle Chopina i tyle o Chopinie, że udało mi się jakoś załatać tę tęsknotę po sześciu latach bez konkursu i ponad roku bez koncertów. To była wyjątkowa jesień, bo w tym samym czasie zdecydowałam się też wybierać tematyczne książki i spędziłam październik, czytając wszystko to, co nawiązuje do tematu muzyki. Kiedy opadły już konkursowe emocje, a laureaci ruszyli w trasy koncertowe, ja zapadłam się w fotel i wybrałam się w jeszcze jedną podróż: tę śladami narzeczonych Chopina.

Podchodziłam do tej książki nieco nieufnie; bo jak można wejść w czyjeś uczucia, jak stworzyć od nowa wspomnienia? Trudno się też przecież balansuje na cienkiej linii między faktami a fikcją. Teraz mogę powiedzieć tylko jedno: to zostało wspaniale napisane. I jak dobrze było to przeczytać.



Na przestrzeni lat postać Chopina została odarta z tajemnic; jego dzieła od lat są poddawane nowym interpretacjom, a dokumenty i wspomnienia są ciągle analizowane pod kątem nowych elementów układanki, która mogłaby się złożyć na pełniejszy obraz prywatnej strony jego życia. Magda Knedler podejmuje w "Narzeczonych Chopina" bardzo ciekawą próbę - przedstawienia tej historii z perspektywy czterech niezwykłych, tak różnych kobiet, które były szczególnie bliskie sercu pianisty. Chopin zatem jest w tej historii wszechobecny, splata ścieżki wszystkich postaci, ale pozostaje raczej nieuchwytnym motywem niż centralną postacią powieści. 

Osadzona solidnie w faktach historia pulsuje emocjami przeplatanymi nostalgiczną tęsknotą, a w każdej z tych czterech historii odbija się też burzliwe tło historyczne. Relacje Konstancji, Marii, George i Jane pozwalają też obserwować Fryderyka na różnych etapach jego życia, zmieniającego się w miarę upływu czasu, w kontekście środowisk i okoliczności, w których przychodziło mu żyć. To obraz złożony z czterech odrębnych historii, w których enigmatyczna postać kompozytora jest tłem dla, nierzadko wyjątkowo silnych, emocji i przeżyć głównych bohaterek.

Na szczególną uwagę zasługuje narracja; subtelne zmiany w poszczególnych rozdziałach doskonale odzwierciedlają charakter kobiet. Przewija się tu i wyniosłość Marii Wodzińskiej, i dojrzała, wyzwolona natura George Sand. Melancholia Jane Stirling, obserwującej Fryderyka u schyłku jego życia, stanowi świetny kontrast dla pełnej porywczych, młodzieńczych emocji opowieści Konstancji Gładkowskiej. Każda z tych postaci wnosi swoją unikatową, niezwykłą energię. 

Ciekawym akcentem były też nawiązania do poszczególnych utworów, często pozwalające nakreślić pełniejszy obraz okoliczności ich powstania.




Z tych opowieści wyłaniają się sylwetki czterech zupełnie różnych, silnych kobiet i mężczyzny, który jest tak odmienny od anemicznego, chuderlawego Fryderyka, do którego przywykliśmy na lekcjach muzyki. 

Domyślam się, że powstanie tej książki wiązało się z solidną pracą nad materiałami, które pozwoliły zajrzeć autorce w przeszłość i stworzyć postaci, które są wyjątkowo realne. W tych relacjach jest spełnienie, ciepłe wspomnienie wspólnie spędzonych chwil, ale też i tęsknota, rozgoryczenie i żal, a w przypadku Jane Stirling również poczucie głębokiej straty i długa żałoba.

Jeśli jeszcze się wahacie... sięgnijcie po nią. Warto. Dla doskonale poprowadzonej narracji i pięciu znakomicie opowiedzianych historii. 

Egzemplarz książki otrzymałam od Wydawnictwa Mando, za co bardzo dziękuję!


"Narzeczone Chopina"
Magda Knedler
Wydawnictwo Mando, 2021

Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

   


Nie wiem, w którym momencie śledzenia zmagań tenisistów zakiełkowała mi w głowie myśl, że chciałabym zobaczyć na żywo finał jednego z turniejów wielkoszlemowych. To mógł być finał Australian Open w 2009 roku, kiedy podczas trwającego blisko 4,5 godziny pojedynku Rafaela Nadala z Rogerem Federerem zdążyłam zjeść mnóstwo upieczonych przez siebie ciastek ANZAC biscuits, wyjść na korepetycje z angielskiego i z nich wrócić, a wszystko to zanim mecz zdążył się skończyć. Pamiętam ogromne emocje przy podziękowaniach, łzy zawodników. Coś wtedy mi podpowiedziało, że chciałabym tam być.

Udało się dwanaście lat później, wskutek kosmicznego splotu wydarzeń. Więcej było w tej podróży spontanicznych decyzji niż starannego planowania, a kiedy już dotarłam na miejsce, emocje sięgnęły zenitu i to jeden z tych przypadków, kiedy tak bardzo chłonęłam wszystko wokół, że nawet nie myślałam o sięganiu po aparat.


O ile nie wybieracie się tylko na US Open, są duże szanse, że będziecie nocować na Manhattanie. Żeby dostać się do Billie Jean King National Tennis Center czeka nas zatem półgodzinna wycieczka metrem/pociągiem -  linią 7, którą trzeba dojechać do przystanku Mets-Willets Point w dzielnicy Queens. Nam było najwygodniej, bo ta linia łączy Flushing m.in. ze stacją Grand Central, która była najbliżej naszego noclegu.
A jeśli oglądaliście amerykańską "Nianię" to taka ciekawostka - Fran Fine pochodziła właśnie z Flushing ;)



Tego samego dnia był też mecz baseballowy Metsów, a że obiekty są położone bardzo blisko siebie, pociąg był pełny do samego końca :D. Nie było za to problemu z wysiadaniem na właściwej stacji, bo w pewnym momencie po prostu wszyscy wylali się na zewnątrz. 
Ze stacji czeka nas jeszcze kilkuminutowy spacer promenadą, a dalej bramki i kontrola bezpieczeństwa. 


Przed wybraniem się na mecz warto sprawdzić, jakie przedmioty można wnieść na teren obiektu (jest sporo ograniczeń) - i przede wszystkim... w czym je wnieść. W 2019 nie wolno było wnosić standardowych plecaków, ale można było wejść ze sportowym workiem. Nie można mieć przy sobie selfie sticków, flag, transparentów, szklanych butelek, alkoholu ani aerozoli.




Przed przejściem przez kontrolę bezpieczeństwa wymienialiśmy jeszcze wydrukowany bilet kupiony w Internecie na bilet kartonowy; potem przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa. Przypomina tę przed koncertami - plecaki były otwierane i na dotyk sprawdzano ich zawartość, przechodziliśmy też przez bramki. 




Na terenie obiektu jest mnóstwo insta-friendly miejsc, przy których można sobie zrobić pamiątkowe zdjęcia ;). Posiadacze karty AmericanExpress mieli też dostęp do AmEx Lounge, gdzie można było rozegrać krótki mecz, podpisać pamiątkową piłkę tenisową, a nawet skorzystać z usług wizażystki i fryzjerki ;)




Można też było nadać pocztę... i potwierdzam, że pocztówka dotarła do Polski!


No dobrze, avanti! Dotarliśmy do celu naszej podróży, czyli Arthur Ashe Stadium. Tego samego dnia są też finały debla i bilet uprawnia też do wejścia na ten mecz - zachęcam, warto zajrzeć i się rozgrzać przed największymi emocjami.

Jeśli chodzi o gadżety - na terenie całego kompleksu i na każdym piętrze stadionu są sklepy, ale ostatniego dnia wszystko jest już mocno przebrane. O przypinkach nie słyszano już w połowie turnieju 😅. Ja wyjechałam z kapeluszem (20$, bardziej z konieczności niż chęci, bo siedzieliśmy w słońcu, ale był to fantastyczny zakup i towarzyszy mi ten kapelusz na wycieczkach do dziś), kubkiem (10$) i breloczkiem (chyba +- 8$, widziałam na ich stronie, że podrożały). No tanio nie jest. Ale to i tak nic w porównaniu do jedzenia...

Butelka wody Evian kosztowała 7$, rozmrażana margherita wielkości małego talerzyka - 15$, hot-dog równo o połowę mniej. Puszka Heinekena kosztuje na US Open 12$, a za 18$ możemy spróbować flagowego drinka turnieju - Honey Deuce (wódka Grey Goose, lemoniada i likier malinowy z dodatkiem melonowych kulek). 


Startujemy! Jak na amerykańskie realia przystało, przed meczem odśpiewano America the Beautiful, rozciągnięto flagę i dopiero wtedy na kort wyszli zawodnicy. Jeśli miałam taki moment w całym tym dniu, kiedy uświadomiłam sobie, że to się dzieje naprawdę, to było chyba właśnie wtedy ;) 


Nie mogłam marzyć o lepszym finałowym meczu. Miałam ogromne szczęście, choć kiedy parę dni wcześniej okazało się, że Roger Federer dalej już w turnieju nie zagra i zaczęło mi być wszystko jedno jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy. Oh boy, was I wrong. Otrzymałam najpiękniejszy spektakl, pokaz niesamowitej siły charakteru i sportowych emocji. To mogło się zakończyć w trzech setach (i najpierw wszystko na to wskazywało!), a skończyło meczem trwającym przeszło cztery godziny i prawdziwym emocjonalnym rollercoasterem.


Siedzieliśmy na najwyższej kondygnacji, ale w jednym z pierwszych rzędów (tak że trochę to była nosebleed section, ale nie do końca). Bilet w tym miejscu i tak kosztował 300$ 😬. Widok jak dla mnie był bardzo w porządku, widziałam wszystko od początku do końca. Poleciłabym te miejsca mimo wszystko.


Nad nami powoli zapadał zmrok; kolejny ciepły, letni, nowojorski dzień dobiegał końca. Ten mecz był fantastycznym pokazem mentalnej siły obydwu zawodników; kiedy wszystko zdawało się już być przesądzone zdarzyło się tyle, że chyba nikt na stadionie nie był w stanie przewidzieć, jak to wszystko się skończy. 

Daniil Medvedev nie był ewidentnie faworytem publiczności (amerykańska publika, umówmy się, subtelna nie jest, więc nie brakowało i buczenia), ale z każdym kolejnym gemem i setem coraz częściej słychać było dopingujące go okrzyki. Nawet jeśli tego dnia to Rafael Nadal zszedł z kortu z pucharem w ręku, to Medvedev podbił publikę.

A najbardziej urzekające było jego krótkie przemówienie na końcu, kiedy wspomniał, że słuchając wszystkich tytułów, które wymieniano, zapowiadając Rafę, zaczął się zastanawiać, co można by było powiedzieć o nim 😁.

Ten mecz postawił mi na przyszłość bardzo wysoko poprzeczkę, ale też... nie miałam żadnych oczekiwań. Chciałam po prostu dobrze się bawić i przeżyć przygodę, która być może przydarzy mi się w życiu tylko raz. Ten dzień był kolejnym podczas tej podróży, kiedy nie sięgałam po telefon, nie myślałam o robieniu zdjęć, nagrywaniu czegokolwiek. Byłam tu i teraz, tak bardzo obecna w danym momencie jak tylko się dało. 


Zostaliśmy do samego końca przemówień i celebracji, bo w końcu nie bywamy tam codziennie ;). Sporo osób ewakuowało się wcześniej, żeby uniknąć tłumów w pociągu i przy wyjściu, ale chyba my, czekając, mieliśmy więcej szczęścia. Po finale do centrum jadą przyspieszone pociągi, które nie zatrzymują się na wszystkich stacjach, więc w centrum byliśmy w ciągu kilkunastu minut.


Najlepsze zdjęcie nawiązujące klimatem do US Open, na którym widać yours truly.
Zrobiłam je niecałe dwanaście godzin po powrocie do hotelu z meczu, na lotnisku JFK. Na stoisku Grey Goose 😁 





Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

    



Rześkie poranki, mgła rozsnuta przy rzece, nieśmiałe promienie słońca wstające leniwie i coraz dłuższe wieczory. Jesień zaczyna się rozgaszczać na dobre, ale ma to swoje dobre strony: na stołach miejsce lekkich sałatek zaczynają zajmować rozgrzewające zupy-kremy, zapiekanki pełne sera i drożdżowe ciasto w pełni jego cynamonowej i lukrowej chwały.

Tarty wydają się być skomplikowane, ale tak naprawdę wszystko, czego potrzebują, to trochę cierpliwości i czasu. Jeśli spełnione są te dwa warunki, trudno, by coś poszło tu nie tak. W tym przypadku kruchy, maślany spód wypełniony jest wytrawnym nadzieniem z dodatkiem świeżego szpinaku i suszonych pomidorów. Smakuje doskonale na ciepło i na zimno - o ile coś w ogóle będzie miało szansę ostygnąć ;) 


Tarta z suszonymi pomidorami i szpinakiem
(okrągła forma o średnicy 26 cm)
Ciasto kruche:
1 żółtko
120 g zimnego masła
Łyżka śmietany 18%
Szczypta soli
1,5 szklanki mąki pszennej

Masło rozetrzyj w palcach i wymieszaj z mąką. Dodaj sól, żółtko i śmietanę, zagnieć gładkie, nieklejące się ciasto. Uformuj kulę, zawiń ją w folię aluminiową i włóż do lodówki na około 20 minut.

Po tym czasie rozgrzej piekarnik do 180 stopni. W międzyczasie wylep formę (nie trzeba jej już wcześniej natłuszczać), nakłuj ją w kilku miejscach widelcem i wstaw do piekarnika na około 12-15 minut; nie chodzi o to, by je upiec, ale lekko podpiec, by nie było wilgotne.

Nadzienie:
Opakowanie świeżego szpinaku typu baby
Słoiczek suszonych pomidorów
180g śmietany 18%
2 jajka
100 g twardego, żółtego sera (np. Gouda)
Ząbek czosnku
Sól, pieprz, oliwa z oliwek

Szpinak opłucz i delikatnie osusz. Na patelni rozgrzej łyżkę-dwie oliwy i podsmaż przeciśnięty ząbek czosnku. Ważne, by nie zdążył zbrązowieć, bo będzie gorzki. Na zrumieniony czosnek wrzuć szpinak i podsmażaj przez 1-2 minuty. Suszone pomidory pokrój w paski.

W miseczce rozbij dwa jajka, dodaj śmietanę i dopraw solą i pieprzem. Ser zetrzyj na tarce o grubych oczkach i dodaj do masy. Na podpieczony spód wyłóż suszone pomidory, rozłóż szpinak, a całość zalej sosem na bazie śmietany. Wstaw do piekarnika na około 40-50 minut; wierzch tarty nabierze złotego koloru, a środek powinien być ścięty (jeśli "pływa", tarta potrzebuje jeszcze 10-15 minut). Jeśli się przypieka z wierzchu, nakryj ją folią aluminiową.


Share
Tweet
Pin
Share
4 komentarze

   


Ustaliliśmy wspólnie na Instagramie, że całą serią Zrozum dałoby się wesprzeć każdy przedmiot w programie nauczania. Taka fizyka na przykład - wierzę, że "Astrohaj" mógłby być początkiem niejednej długiej przygody z astronomią. Przeczytanie "I (nie) żyli długo i szczęśliwie" pozwoliłoby zauważyć, jak historia pewnych relacji wpłynęła na bieg losów świata. "Śmiech ma po matce" pozwoli zauważyć, jak geny działają w praktyce, a nie tylko na krzyżówkach na kartce papieru.

Jak to z serią bywa, i ta ma swoje mocniejsze i nieco mniej porywające pozycje - ale "Dawniej ludzie żyli w brudzie" to część idealna, by zacząć z nią przygodę, poszerzyć wiedzę i poczuć ogólnego ducha tych książek. Zdarzają się w niej fragmenty, od których cierpnie skóra, ale są i takie, przy których można śmiać się do łez. Sam wstęp daje do myślenia: autorka pisała książkę w marcu zeszłego roku, gdy w sklepach zabrakło mydła, papieru toaletowego i preparatów do dezynfekcji, co pozwala spojrzeć z dystansu na własne zachowanie i zrozumieć trochę lepiej opisane w poszczególnych rozdziałach sytuacje.



Z higieną jest trochę jak z dylematem masła i margaryny - co kilkanaście lat narracja się zmienia, co doskonale też widać w tej książce. Poszczególne rozdziały są poświęcone nie tylko zagadnieniom związanym z podstawową higieną, ale też chirurgią plastyczną, makijażem, perfumiarstwem czy sztuką fryzjerską. Całość przedstawiana jest w szerokim ujęciu, z uwzględnieniem takich aspektów jak miejscowa kultura czy historyczne wpływy innych krajów, których dziedzictwo jest w pewnych miejscach zauważalne do dziś. Bo choć pozornie wydaje się, że wpływy Imperium Rzymskiego w Wielkiej Brytanii to już przebrzmiała pieśń przeszłości, nadal możemy dostrzec jej ślady! Warto też wspomnieć, że informacje są oparte o kontekst medyczny, antropologiczny i socjologiczny, w nieprzesadzony sposób kreśląc intrygującą historię zabiegów, które towarzyszą nam każdego dnia. 

Od łaźni w starożytnym Rzymie, przez pułapki na wszy w średniowiecznych perukach, aż po współczesny przemysł perfumeryjny - w tej książce jest wszystko, co chcielibyście wiedzieć o historii dbania o własne ciało. Dzięki niej dowiadujemy się jednak czegoś więcej nie tylko o nawykach higienicznych, ale i o funkcjonowaniu miast, życiu lokalnych społeczności i chorobach, z którymi przyszło im się zmagać.

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Poznańskiemu za egzemplarz książki i możliwość kontynuowania przygody z tą serią. Kolejne tomy nie przestają mnie zaskakiwać!


Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy, którą autorka włożyła w zgromadzenie i opracowanie całego materiału. Widać w tym ekspercką wiedzę w temacie, a także umiejętność odsiania informacji interesujących od ciekawostek, które tylko zaciemniałyby obraz - dzięki temu książka ma idealną objętość i zachęca do samodzielnego zgłębienia tematu bez nadmiernego przytłaczania czytelnika szczegółami. 
Jeśli przygoda ze "Zrozum" dopiero przed Wami - to świetny tom na początek! 


"Dawniej ludzie żyli w brudzie. Kiedy i dlaczego zaczęliśmy o siebie dbać?"
Agnieszka Krzemińska
Wydawnictwo Poznańskie, 2021

Share
Tweet
Pin
Share
1 komentarze

  




Skłamałabym, pisząc, że zawsze marzyłam o zwiedzeniu Wenecji. Zniechęcały mnie tłumy, kolejki, przepychanie się w wąskich uliczkach - to nie jest do końca ten rodzaj wypoczynku, którego szukam, więc niespiesznie mi było do wycieczki do Włoch.
Ale potem świat się na chwilę zatrzymał, a potem zaczął rozpędzać się na tyle powoli, że najbardziej turystyczne zakątki zachowały trochę swojego dawnego, kameralnego uroku.

Decyzja o wyjeździe była podjęta dość spontanicznie, ale poprzedził ją średnio podnoszący na duchu research wakacyjnych ofert. Przez chwilę pod uwagę były brane wyjazdy zorganizowane, ale perspektywa zadekowania się na pięć dni w hotelu, z którego nawet na plażę trzeba jechać busem, brzmiała umiarkowanie zachęcająco.


Włochy w trzecim tygodniu lipca wymagały od turystów tylko okazania albo certyfikatu o szczepieniu, albo negatywnego wyniku testu PCR lub antygenowego przy wjeździe do kraju oraz uzupełnienia formularza lokalizacji pasażera (dostępnego online). Na miejscu na zewnątrz nie trzeba było chodzić w maseczkach, wymagane były tylko w środkach transportu, w sklepach, hotelowym lobby, wnętrzu restauracji czy baru. Warto jednak pamiętać, że od 6. sierpnia ma się to zmienić i Green Pass będzie niezbędny, żeby wejść do muzeum czy knajpy. Wspomina się także o tym, że w bardziej obleganych miejscowościach może zostać wprowadzony nakaz noszenia maseczek również na zewnątrz (czego przy weneckim upale nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jeśli w planach są długie spacery i zwiedzanie).



Ryanair był (niestety) jedyną linią oferującą bezpośredni lot z Krakowa, więc nie było zbyt dużego pola manewru. Pasażerowie podczas odprawy online mają możliwość dołączenia dokumentacji COVID (czyli np. paszportu covidowego albo negatywnego wyniku testu), co usprawnia potem odprawę na lotnisku. W Krakowie wszystko poszło sprawnie, gorzej było niestety w Treviso, gdzie z powodu kiepskiej komunikacji, zamieszania i ogólnego niezorientowania odprawa się przeciągnęła, a lot znacząco opóźnił.
Przed przylotem do Polski trzeba wypełnić formularz lokalizacji (ten dostępny na stronie gov.pl) i formularze Ryanaira - te są też dostępne na lotnisku i są rozdawane podczas lotu. Nie wiem, czy tak wygląda to na innych lotniskach w Polsce, ale w Krakowie po przylocie straż graniczna przeprowadza kontrolę sanitarną, tj. osoby zaszczepione lub posiadające negatywny wynik testu są kierowane gdzie indziej niż pasażerowie bez potrzebnej dokumentacji. 


Pasażerowie bez wyniku testu są kierowani do drugiej kolejki, gdzie uzupełnia się druk, na podstawie którego służby dokonują zgłoszenia na kwarantannę, a podróżny ma 48 godzin na zrobienie testu. Po uzyskaniu negatywnego wyniku i wprowadzeniu go do systemu kwarantanna jest zdejmowana.




Nie ma raczej problemu ze znalezieniem noclegu z dnia na dzień, można też wybierać z hoteli bardziej i mniej luksusowych. Polecam zatrzymać się na dłużej w Wenecji, żeby zobaczyć ją po zachodzie słońca - kiedy znikają jednodniowi turyści, w tygodniu ulice są niemal puste, a część miejsc można mieć tylko dla siebie. Możliwość doświadczenia tego miasta w taki sposób jest zdecydowanie warta spędzenia tu choć jednej nocy.

Ze swojej strony mogę polecić Hotel Becher przy Calle del Frutariol; koszt za trzy noce wyniósł ok. 350 euro (+21 euro podatku miejskiego za dwie osoby, płatne osobno gotówką). Polecam też wybrać śniadanie w hotelu i zarezerwować sobie miejsce na tarasie nad kanałem, gdzie są dwa stoliki (w przeciwnym razie jest podawane do pokoju). Hotel jest położony bardzo blisko zarówno placu św. Marka, jak i mostu Rialto. Właściwie w każde miejsce dostaniecie się pieszo w maksymalnie 30 minut - tyle zajęło nam przemieszczenie się na dworzec ostatniego dnia. Pierwszego zdecydowanie dłużej, bo mogę już potwierdzić, że sprawdziłam empirycznie - GPS faktycznie słabo w Wenecji działa :P. 


Najdroższy w Wenecji jest transport; bilet na tramwaj wodny ważny przez 75 minut to koszt 7,5 euro, a bilet ważny 24 godziny to wydatek 20€. Rejs gondolą to 80€, ale jeśli chcecie zobaczyć Wenecję z perspektywy łódki, a przy okazji przedostać się na drugą stronę Canal Grande, szukajcie przystani Traghetto - za 2€ od osoby możecie przeskoczyć na drugi brzeg. 


Miejsce w restauracjach i kawiarniach można znaleźć o dowolnej porze dnia, również wokół (i na) placu świętego Marka. Za Margheritę zapłacimy od 8 do 10 euro; kawałek pizzy w Farini przy placu San Lio kosztuje 7,80€, a solidna porcja gnocchi z pomidorami i świeżą bazylią w restauracji Falcini to wydatek około 10€. Droższe są dania rybne i z dodatkiem owoców morza - za te zapłacimy około 15-20€. Napoje wahają się między 3,5-5 euro za bezalkoholowe do ok. 10-15 euro za drinki czy kieliszek mniej wystawnego wina. 

Najtańsza woda mineralna w supermarkecie to ok. 0,29€ (0,5 l) lub 0,49€ (1,5 l). Paczka makaronu Barilla to wydatek około 1€, płatków śniadaniowych - od 2 do 3. Dżemy i kremy do smarowania pieczywa kupimy za 3-4 euro. 


Pamiątki są najdroższe wokół placu świętego Marka - tam magnesy kupimy za 3 euro sztuka. W odchodzących od placu uliczkach nie brakuje sklepików oferujących 1 za 1€ i 5 za 6€. Pocztówki kosztują około 1€, podobnie zakładki do książek i tego typu drobne upominki. 




Czy w Wenecji jest teraz dużo ludzi? Nie mam porównania, bo nie byłam tu nigdy wcześniej, ale z relacji osób, które odwiedziły miasto przed pandemią, jest zdecydowanie spokojniej. Około 19 w środku tygodnia czas oczekiwania na wjazd na dzwonnicę to +-10 minut. Długie kolejki do muzeów tworzą się tylko w środku dnia, najtłoczniej jest zdecydowanie w weekend (co wynika z połączenia napływu jednodniowych turystów i wolnego dnia). Poza tym można spokojnie spacerować po ulicach, a Castello czy Cannaregio w niektórych miejscach wręcz świecą pustkami. Wyjątkowo nam się udało ze Scala Contarini del Bovolo, gdzie na tarasie wieńczącym klatkę schodową nie było zupełnie nikogo. Na pustki na moście Rialto bym nie liczyła, ale spokojnie uda Wam się zrobić pamiątkowe zdjęcie bez pięciu innych osób po bokach ;)



Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

 


Czy książki kulinarne mają rację bytu w świecie, w którym źródłem przepisów stał się Instagram i TikTok? Czy papier może wygrać z szybkim reelsem, trzydziestoma sekundami filmu albo profesjonalnie zrealizowanym nagraniem? 
Owszem. "Kalimera" jest świetnym przykładem książki kompletnej, pełnej smakowitych i łatwych przepisów przetykanych ciepłą i pełną miłości opowieścią o rodzinie, odkrywaniu i smakowaniu Grecji. 



 Dionisios Sturis, urodzony w Grecji i wychowany w Polsce, wspaniale pisze nie tylko o kraju, kulturze i jego smakach, ale też o ważnych w jego życiu ludziach. 
Wielka Litera zadbała natomiast o to, by nadać tym wspomnieniom i przywołującym je przepisom właściwą formę. Całość jest wydana w dużym formacie, w twardej oprawie, na grubym papierze. Czcionka jest duża i czytelna, a przepisy są opatrzone zdjęciami, na których widać też czasami autora, co przywołało mi trochę na myśl Nigellę <3



Od przepisów zaczęło się całe moje blogowanie, więc książki kucharskie zajmują szczególne miejsce zarówno w moim sercu, jak i domowej biblioteczce. "Kalimera" jest jedną z tych książek, z których od razu chce się zacząć gotować, a jeszcze bardziej zachęca do tego krótka lista (zazwyczaj) niewymyślnych składników - niektóre z nich na pewno uda się przygotować, korzystając z zapasów w kuchennych szafkach, zwłaszcza jeśli gotujecie na co dzień.
Uprzedzam tylko lojalnie, że tutaj potrzeba naprawdę konkretnego litrażu oliwy. W każdym przypadku jest to uzasadnione!



Patates Furnu
(pieczone ziemniaki z pomidorami i ziołami)
(za przepisem z książki "Kalimera", na 3-4 porcje)

 5-6 dużych ziemniaków
3-4 świeże pomidory (ew. z puszki)
3 czerwone cebule lub szalotki
4-5 ząbków czosnku
200 ml oliwy z oliwek
1/2 pęczka świeżej mięty
1/2 pęczka świeżej natki pietruszki
1-2 łyżeczki suszonego oregano
sól, pieprz

Ziemniaki obierz i pokrój na ćwiartki. Przełóż do naczynia żaroodpornego, dodaj pokrojoną na ćwiartki cebulę i całe ząbki czosnku (tak, dajcie te pięć. Te ząbki czosnku są potem zarzewiem konfliktu przy stole).

W misce przygotuj oliwę z ziołami. Pomidory sparz i zetrzyj na tarce do ziołowej mieszanki; gotowy sos przelej do ziemniaków i dokładnie wszystko wymieszaj, żeby równomiernie go rozprowadzić.

Ja piekłam ziemniaki trochę inaczej niż jest to zalecane w książce - wstawiłam je do piekarnika na 30 minut do piekarnika nagrzanego do 180 stopni z termoobiegiem. Potem dopiekałam je przez kolejne 10 minut w 190 stopniach z termoobiegiem, a na ostatnie 10 minut zostawiłam je w tej samej temperaturze, ale na funkcji grilla.



Kalimera. Grecka kuchnia radości.
Autor: Dionisios Sturis
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data premiery: 14.07.2021

Dziękuję wydawnictwu Wielka Litera za przesłanie mi egzemplarza książki. 

Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze
Newer Posts
Older Posts
Przepisy kulinarne

About me


About Amalie

Piekę, czytam, podróżuję, fotografuję. A potem o tym wszystkim tutaj piszę.

Follow Me

  • Instagram
  • Facebook
  • Bookstagram

recent posts

Blog Archive

  • ►  2023 (3)
    • ►  marca (1)
    • ►  lutego (2)
  • ►  2022 (31)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (3)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (5)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (2)
  • ▼  2021 (19)
    • ▼  grudnia (2)
      • Greenwich Village - i mieszkanie z "Przyjaciół"
      • Słuchając Chopina i słuchając o Chopinie | Magda K...
    • ►  listopada (1)
      • Wielki Szlem na żywo - wyjazd na finał US Open 2019
    • ►  września (2)
      • Tarta z suszonymi pomidorami i świeżym szpinakiem
      • O higienie z humorem | "Dawniej ludzie żyli w brud...
    • ►  lipca (4)
      • Wenecja - lipiec 2021, restrykcje, podróż, zwiedza...
      • Kalimera! Książka kucharska pełna ciepła i miłości...
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2020 (20)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (3)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2019 (19)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (3)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (5)
  • ►  2018 (33)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (35)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (6)
  • ►  2016 (7)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2015 (2)
    • ►  grudnia (2)
  • ►  2014 (9)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2013 (27)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (1)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2012 (61)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (4)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (9)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (5)
    • ►  maja (7)
    • ►  kwietnia (9)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (4)
  • ►  2011 (65)
    • ►  grudnia (6)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (9)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (9)
  • ►  2010 (40)
    • ►  grudnia (8)
    • ►  listopada (7)
    • ►  października (6)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (6)
    • ►  lipca (6)
    • ►  czerwca (5)

Created with by BeautyTemplates