Fatum i Furia (Mojry i Furie??) Lauren Groff
Kwestia małżeństwa jest ostatnio
nadzwyczaj chętnie podnoszonym w literaturze problemem, a dodatkowo można
odnieść wrażenie, że źródłem wszelkich nieporozumień jest w tych związkach
pierwiastek żeński. Przywołać tu wystarczy Zaginioną
dziewczynę, a potem Dziewczynę z portretu,
a na końcu jeszcze Dziewczynę z pociągu
(dziewczyn w różnych wariantach było
jeszcze więcej, ale z nimi się jeszcze nie zapoznałam). Związki międzyludzkie
rozebrano też na części pierwsze w Małym
Życiu, a ostatnim tego typu tytułem, po który sięgnęłam, było Fatum i Furia.
Bohaterowie książki są bardzo
wyraziści i bez trudu zaprzątają umysł czytelnika nawet wtedy, gdy odkłada on
książkę na bok. Większość osób ma słabość do osób pięknych, nie sposób zatem
przejść obojętnie wobec Mathilde – tym bardziej, gdy postać ta jest tak spowita
w tajemnicę. Równie intrygującą postacią jest Lancelot zwany Lottem,
bezustannie dążący do realizacji przeznaczonej mu sławy i wybitności. Książka
podzielona jest na dwie części – jak nietrudno się domyślić, pierwszą z nich
jest Fatum, a drugą Furia. Fabuła rozwija się zatem na dwóch
płaszczyznach, pozwalając na niezwykłą możliwość dokładnej obserwacji związku z
perspektywy obydwu zaangażowanych w niego stron. Szansa na tak nietypowe
spojrzenie na tę niezwykle zażyłą ludzką relację otwiera oczy na kompletnie
inne aspekty życia w bliskości.
Lotto nie jest chyba postacią, którą
można polubić. Cichą bohaterką tego związku (której żadne działanie nie jest
jednak przypadkowe i bezinteresowne) jest Mathilde. Nawet jeśli po lekturze
całości można próbować ją odsądzać od czci i wiary, przede wszystkim starała
się stworzyć sobie namiastkę szczęścia, dobrobytu i życia wśród ludzi
otaczających ją miłością – co jest właściwie pewnym niezbędnym minimum potrzebnym
do funkcjonowania chyba każdemu z nas. To, co z wierzchu wydaje się być
związkiem idealnym, wymaga tak naprawdę olbrzymich pokładów poświęcenia i
sprytu. Dowiadujemy się z tej książki wiele o miłości, ale też o manipulacji,
trudnościach, bezustannych kompromisach i emocjach (lub ich braku)
towarzyszących codzienności w związku. Nic w tej książce nie jest oczywiste, co
nasuwało mi na myśl powieść z dziewczyną w tytule napisaną przez Gillian Flynn.
Kiedy mogłoby się wydawać, że o Mathilde wiemy wszystko, zaczyna nam ona w
drugiej części odkrywać karty swojej przeszłości. Odarty z wyidealizowanych
przekonań męża portret kobiety – nie żony, ale po prostu kobiety – jest też
całkowicie inny niż postać Mathilde widziana przez pryzmat wyobrażeń Lotta. To
wiele mówiący wątek w tej powieści, o którym sporo się potem myśli po odłożeniu
powieści na bok.
To ważna książka – dużo o niej
pisano w mediach, wspominał o niej sam amerykański prezydent (a biorąc pod
uwagę fakt, że Obamowie dość często byli określani uroczym relationship goals, może to dobra rekomendacja) i stosunkowo szybko
osiągnęła status najważniejszej książki ubiegłego roku. Nieprzypadkowo – bo
prezentuje piękne stadium rozwijającej się relacji i dwóch stron związku z
głębokiej perspektywy obydwu osób. Niezbyt często mamy szansę spojrzeć aż tak
daleko w zakątki czyjegoś umysłu. Warto po nią sięgnąć niekoniecznie po to, by
przekonać się jak zdumiewająco „niechcący” możemy stać się ofiarami zgrabnej
manipulacji drugiej strony w związku. Raczej po to, by spojrzeć z globalnej
perspektywy na bliską zażyłość dwojga osób i posłuchać tych wszystkich
niewypowiedzianych myśli.
P.S. Wydźwięk Fates and Furies jest zupełnie inny niż Fatum i furia. Dlaczego? Dlatego, że
zarówno fates, jak i furies odnosi się w języku angielskim do
bóstw. Furie są nam chyba bliżej
znane jako Erynie, bo tak najczęściej
przedstawia się je na szkolnych lekcjach polskiego poświęconych mitologii –
sporo rzeczy ginie w tłumaczeniu i szkoda, że tak się właśnie stało z tym
tytułem. Choć jak zawsze podkreślam, intencje tłumacza są zwykle mało istotne w
kontekście marketingowej chwytliwości.
1 comments:
Prześlij komentarz