Facebook Instagram (Fuzja Smaków) Instagram (alakko.reads)

Fuzja Smaków

  • Home
  • O mnie
  • Kontakt
  • Spis Przepisów
    • Ciasta
    • Obiady
    • Ciasto drożdżowe
  • Recenzje

Nabrałam może z czasem wprawy w przerabianiu warzyw na kremy, ale zawsze ignorowałam w tej materii pomidory - wydawało mi się, że są tak oczywiste i nudne, że ciężko z nich wyciągnąć jakiś ciekawy smak. Ugotowanie ulubionej pomidorowej zajmuje mi z kolei jakieś pół godziny, czyli dokładnie tyle czasu, ile wymaga przyrządzenie esencjonalnego warzywnego bulionu. Przede wszystkim chyba zniechęcało mnie to, że ilekroć nie próbowałam wykorzystać do zupy świeżych pomidorów udawało mi się w najlepszym przypadku uzyskać coś w rodzaju średnio smacznej, wodnistej pomidorowej (a w życiu kieruję się zasadą, że nie ma nic gorszego od tej zupy przypominającej rosół, do którego zaplątała się samotna łyżka koncentratu pomidorowego). A poza tym to krem z pomidorów leży już niebezpiecznie blisko soku pomidorowego, a na ten mam wyjątkowo niską tolerancję. Ten krem z pieczonych pomidorów jest za to dokładnie taki, jaki krem z pomidorów być powinien: gęsty, rozgrzewający, mocny i wyrazisty w smaku.



Pewnie dalej omijałabym szerokim łukiem pomidory, ale ostatnio często przeglądam bloga A cozy kitchen (bo zgodnie z nazwą jest bardzo cozy, a to dla mnie wyrażenie synonimiczne z jesienią, mięsistymi kocami i nieprzyzwoitymi ilościami gorącej herbaty) i trafiłam w jego czeluściach na przepis na krem z pomidorów z grzankami z serem. Ogólnie na pomysł zjedzenia grzanek z serem/tostów z serem/grilled cheese, zwał jak zwał, po prostu pieczywa z serem na ciepło, reaguję nadzwyczaj entuzjastycznie, zatem pomysł przygotowania do nich kremu z pomidorów też wydał mi się atrakcyjny. Niby grzanki miały tu grać główną rolę, a jednak to pieczone pomidory skradły im cały show.


Zupa-krem z pieczonych pomidorów (podawana z grzankami z serem)
na podstawie Roasted Tomato Soup
proporcje dla dwóch osób

 sól, pieprz
oliwa z oliwek
1/2 małej cebuli
1 duży ząbek czosnku
100-150 ml bulionu warzywnego
Puszka krojonych pomidorów bez skórki
5-6 małych pomidorów malinowych (ok. 700 g) 
+ tymianek (możecie użyć świeżego, ja miałam suszony)

Pomidory umyć, przekroić na pół i ułożyć na blasze lub w naczyniu żaroodpornym. Skropić oliwą z oliwek (swoją drogą - jak kropicie coś oliwą z oliwek? Wszystko, co próbuję w ten sposób oliwą potraktować zaraz zaczyna w niej pływać), posypać gruboziarnistą solą. Wstawić do piekarnika, piec przez 25-30 minut w 200 stopniach.

W garnku rozgrzać dwie łyżki oliwy z oliwek, wrzucić na nią przeciśnięty ząbek czosnku, tymianek i cebulę pokrojoną w drobną kostkę. Ciągle mieszając poczekać, aż cebula stanie się szklista; dodać wtedy pomidory z puszki, wlać bulion i upieczone pomidory. Ja organicznie nie znoszę w jedzeniu skórek z pomidora (nie żebym też ze szczególnym zachwytem przyjmowała obecność pestek), więc ze swoich upieczonych wybieram miąższ za pomocą łyżki i nie dodaję skórek do gotowego kremu. Całość gotować jeszcze przez około 10 minut, potem zblendować na gładki krem. 

A grzanki z serem mogą być na patent leniwy albo amerykański. Prawdziwy grilled cheese wymaga potem mycia patelni, więc najczęściej idę na skróty. Dwie kromki chleba (wybrałam dzisiaj taki z ziarnami, ale najbliżej amerykańskiego będzie tostowy) przekładam konkretną ilością dobrze topiącego się żółtego sera. Składam i jedną z wierzchnich stron smaruję masłem, układam w rozgrzanym opiekaczu i smaruję wtedy drugą stronę. Smażę przez około 2-3 minuty i kroję na pół (nitki z roztopionego sera to jedna z największych życiowych przyjemności. Też na nich gracie? Ja tak spełniam swoje marzenie o graniu na harfie).

Share
Tweet
Pin
Share
9 komentarze

Obecny klimat polityczny nie jest może przyjazny kobietom, ale sprzyja rozwojowi całkowicie nowego typu literatury. Wygląda zatem na to, że feministycznych dystopii będzie coraz więcej. Po książkę Leni Zumas sięgnęłam głównie dlatego, że widziałam w niej gdzieś sporo punktów wspólnych z „Opowieścią Podręcznej”; zarówno książka Atwood, jak i stworzony na jej podstawie serial Hulu są moim odkryciem roku 2018, widząc zatem książkę tak silnie utrzymaną w podobnej tematyce nie mogłam się oprzeć pokusie jej przeczytania. W pewnym momencie przestałam te dwie pozycje jednak do siebie porównywać, bo na tle kultowej już opowieści o Gilead historia snuta przez Zumas wypada jednak całkowicie inaczej. I niekoniecznie lepiej. Spieszę zatem, by tę opinię uzasadnić.


Nie zawsze garść modnych tematów jest przepisem na sukces

         Bo mamy tu wszystko. Klimat polityczny wyjątkowo sprzyja teraz popularności dzieł poruszających ten wątek, ale to trochę za mało, by udźwignąć całą historię. Powieść osadzona jest w niedalekiej przyszłości, w dystopijnej rzeczywistości Stanów Zjednoczonych, w których Kongres niedawno ratyfikował Poprawkę o Człowieczeństwie (Personhood Amendment) zakazującą dokonywania zarówno aborcji, jak i zabiegów in vitro. Poruszają się w niej cztery bohaterki: Mattie (ciężarna nastolatka), Ro (jej nauczycielka, pisząca również książkę o innej bohaterce – zmarłej badaczce imieniem Eivør), Susan (matka dwójki dzieci tkwiąca od dość dawna w nudnym małżeństwie) i Gin (znachorka, mieszkająca samotnie w lesie i zajmująca się leczeniem pacjentek z miasta). Dla każdej z nich sfera macierzyństwa jest niezwykle istotna, ale dla każdej oznacza też coś zupełnie innego; jest równocześnie, w zależności od punktu widzenia, pragnieniem, problemem, uciążliwą codziennością, która ma swoje jasne chwile. Poruszane są też tutaj kwestie powszechnego w państwie patriarchatu, podwójnych standardów, przemocy domowej, samotnego macierzyństwa, zmagań z poczęciem – całe spektrum niezwykle istotnych tematów, które są jednak przedstawiane dość płytko i nie zapadają szczególnie w pamięć.


Czasem dwutorowa narracja to o jedną za dużo – co zatem, gdy losy bohaterek rozbiegają się w pięciu kierunkach?

Poszczególne rozdziały poświęcane są odrębnym bohaterkom, ale ich losy toczą się obok siebie i splatają na różnych etapach opowieści. Na początku może trudno się do tej formuły przyzwyczaić, bo narracja bezustannie przeskakuje między poszczególnymi postaciami i nie daje większych szans na przywiązanie się do żadnej z nich. Co ważne – potem bardzo się ten sposób prowadzenia historii docenia, bo pozwala spojrzeć na kwestię posiadania potomstwa w bardzo wielu wymiarach, a poza tym sprzyja spójnemu połączeniu losów wszystkich bohaterek. To jeden z aspektów, które bardzo w tej książce cenię; wszystkie relacje splatają się w pełnowymiarową układankę, dając czytelnikowi szansę na zrozumienie złożonych zależności między bohaterkami. Zumas nie tworzy może świata tak złożonego jak Atwood, ale z łatwością wprowadza czytelnika w świat swoich bohaterek i ich problemów. Eksploruje z dogłębnym naturalizmem fizyczność kobiety, co być może nie przypadnie do gustu wszystkim czytelnikom, ale za to oferuje spojrzenie na problemy w dużej mierze przemilczane w społeczeństwie – jak choćby ten mniej estetyczny wymiar in vitro, tak chętnie pomijany w rozmaitych dyskusjach.

To nie jest jednak odpowiedź naszego pokolenia na „Opowieść Podręcznej”

           Atwood stworzyła świat przerażający, zwłaszcza gdy uwzględni się fakt, że dokonała tego ponad trzydzieści lat temu. Zumas przykrywa wartką i bardzo poetycką narracją pewne niedostatki wykreowanej przez siebie rzeczywistości; książkę czyta się sprawnie, ale nie wyzwoliła we mnie uczuć, które towarzyszyły mi przy lekturze dystopii osadzonej w Gilead. Dobre dystopie zawsze sprawiały, że spoglądałam w przyszłość z niepokojem, a opowieść Zumas - choć mająca miejsce w namacalnie wręcz bliskiej przyszłości - przemija delikatnie i bez echa. Nie zmienia to faktu, że jest to dobrze napisana historia, do której powracam myślami - ale w zasadzie wyłącznie w kontekście dalszych losów bohaterek.


Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.

Share
Tweet
Pin
Share
4 komentarze

Generalnie mam dość duży problem z przepisami powszechnie uznawanymi za tak podstawowe, że większość osób robi je z głowy i nie zaprząta sobie nawet myśli odmierzaniem proporcji i składników. Zdecydowanie nie należę do osób, które wyciągają z piekarnika puszysty biszkopt o ile nie jest to poprzedzone długotrwałymi i skomplikowanymi manewrami (w tym rzuceniem blaszką o podłogę); dobry rosół udało mi się wypraktykować po kilku latach, a i tak czasami najlepiej potraktować go jako bazowy wywar i przerobić na coś innego. Z naleśnikami może nie radziłam sobie tak znowu najgorzej, ale przez praktycznie całe życie miałam dostęp do kuchni gazowej - rok temu przeniosłam się za to do mieszkania, gdzie mam tylko płytę indukcyjną. Po kilku podjętych próbach doszłam do wniosku, że naleśniki na płycie indukcyjnej to sztuka tak zaawansowana, że krokietom ze szpinakiem mogę już powiedzieć adios na zawsze.


Ze swojego doświadczenia - i dwóch płyt, na których przyszło mi gotować - nie bez znaczenia jest sam sprzęt. Pierwsza była dużo słabsza, druga nie tylko szybko się nagrzewa, ale też lepiej trzyma ciepło kiedy zdejmuję patelnię, żeby np. wylać na nią ciasto albo zsunąć gotowy naleśnik. Patelnia nie ma w moim przypadku znaczenia - mamy dwie, żadna z nich nie jest przeznaczona specjalnie do smażenia naleśników, a jednak wychodzą. Wszystko, zauważyłam, zależy od przepisu i ciasta. Ten jest nieco nietypowy, ale jest po prostu genialny.


Dla mnie najważniejsze jest to, żeby naleśniki były elastyczne - często są bazą do przygotowania krokietów, więc zależy mi, żeby nie łamały się na brzegach. To jest właśnie przepis idealny do tego typu działań.



 Naleśniki z wrzącą wodą (14 sztuk)
(naleśniki na indukcji) 
za: naleśniki na mleku i wrzącej wodzie 
 2 jajka
2 łyżki oleju
0,5 łyżeczki soli
1,5 łyżeczki cukru
1,5 szklanki mleka 2%
1,5 szklanki mąki pszennej 
1,5 szklanki wrzącej wody

Jajka roztrzepać w misce, dodać cukier (jeśli naleśniki będą na słodko, jeśli nie - pominąć), sól i olej, wymieszać. Wlać mleko, a następnie stopniowo dodawać mąkę. Cały czas mieszając dodać wrzącą wodę, a powstałe ciasto pozostawić na co najmniej pół godziny. Ciasto będzie bardzo lejące i płynne, ale nie należy do niego dosypywać mąki. Jeżeli ja byłam w stanie się przed tym powstrzymać, Wam ta sztuka tym bardziej powinna się udać ;)

Jeśli chodzi o kwestie techniczne, gdy chodzi o smażenie naleśników na indukcji, wielkiej magii to w tym nie ma: ja po prostu bardzo mocno rozgrzewam patelnię (wylewając na nią ok. 1 łyżeczki oleju) i wylewam na nią ciasto. W zależności od potrzeby ustawiam moc między 7 a 8 (nie więcej) i smażę na rumiano, przewracając je przy pomocy drewnianej łopatki. Przed wylaniem nowej porcji ciasta zawsze natłuszczam patelnię, używając ok. 1/4 - 1/2 łyżeczki oleju.
Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze
Newer Posts
Older Posts
Przepisy kulinarne

About me


About Amalie

Piekę, czytam, podróżuję, fotografuję. A potem o tym wszystkim tutaj piszę.

Follow Me

  • Instagram
  • Facebook
  • Bookstagram

recent posts

Blog Archive

  • ►  2023 (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2022 (31)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (3)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (5)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2021 (19)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  września (2)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2020 (20)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (3)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2019 (19)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (3)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (5)
  • ▼  2018 (33)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ▼  września (3)
      • Krem z pieczonych pomidorów
      • "Czerwone Zegary" Leni Zumas - czy to jest odpowie...
      • Naleśniki na indukcji - sztuka całkiem zwykła w sw...
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (35)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (6)
  • ►  2016 (7)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2015 (2)
    • ►  grudnia (2)
  • ►  2014 (9)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2013 (27)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (1)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2012 (61)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (4)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (9)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (5)
    • ►  maja (7)
    • ►  kwietnia (9)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (4)
  • ►  2011 (65)
    • ►  grudnia (6)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (9)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (9)
  • ►  2010 (40)
    • ►  grudnia (8)
    • ►  listopada (7)
    • ►  października (6)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (6)
    • ►  lipca (6)
    • ►  czerwca (5)

Created with by BeautyTemplates