Facebook Instagram (Fuzja Smaków) Instagram (alakko.reads)

Fuzja Smaków

  • Home
  • O mnie
  • Kontakt
  • Spis Przepisów
    • Ciasta
    • Obiady
    • Ciasto drożdżowe
  • Recenzje



            Czytanie tej książki było niesamowitą przygodą. Napisanie sagi rodzinnej w taki sposób, by stała się lekturą porywającą dla osób spoza kręgu najbliższych stanowi nie lada wyzwanie; jak dowodzi przykład tej książki, jest jednak możliwe. Historia przodków staje się tu wyjątkową okazją do bliskiego zbadania zależności klasowych, relacji panujących wśród arystokracji i tego, co na wiele lat przykryła warstwa stereotypów.

        Solidny, liczący blisko 450 stron tom jest pełen historii opartych na rodzinnych opowieściach, wspomnieniach, ale też obszernych materiałach z rodzinnych archiwów. Łubieńscy to panteon niezwykłych postaci, spośród których szalenie trudno jest wybrać te, które zasługują na szczególną uwagę. Dlatego choć poszczególne rozdziały poświęcone są w dużym stopniu jednej osobie, wokół niej rozsnuta jest opowieść o jej najbliższych, otoczeniu, powiązaniach rodzinnych, a także działalności artystycznej, przedsiębiorczej czy dobroczynnej. Wiele miejsca poświęca się także pełnym charakteru, zdecydowanym kobietom, wśród których pojawia się między innymi urszulanka Maria Cecylia Łubieńska czy dramatopisarka i tłumaczka Tekla Teresa Łubieńska. W tle przewija się także śmietanka towarzyska epoki, przełomowe wydarzenia, wielkie podróże i spektakularne upadki. Znaczącą rolę odgrywają tutaj też miejsca, w których osadzone są poszczególne postaci – Zas(s)ów, świętokrzyskie, Warszawa, Londyn, Francja, a także Nowy Jork.




 Historia rodziny staje się tutaj jednak punktem wyjścia do szerokiego spojrzenia na polską scenę gospodarczą, polityczną i artystyczną. Łubieńscy to barwna mozaika wyrazistych postaci: artystów, duchownych, naukowców, działaczy, ale też sprawnych przedsiębiorców, przekształcających jałowe ziemie w prężnie funkcjonujące ośrodki gospodarcze. Saga jest opowieścią o dynamicznych karierach, ale nie brakuje w niej też upadków z dużego konia, pozostawiających czytelnika z refleksją, że nic, co raz nam dane, nie jest na zawsze – i na pewno.

Działania przodków są tu przedstawiane na tle przemian gospodarczych, konfliktów zbrojnych, rewolucji politycznych i powolnego rozkładu szlachty. Wszystko zapisane jest w sposób lekki, niewymagający od czytelnika dogłębnej znajomości historii, a podane informacje pozwalają uzupełnić ewentualne luki i z łatwością powiązać wydarzenia. Choć trudno napisać książkę o własnej rodzinie, nie stawiając się w centrum tej opowieści, autor sprawnie stawia się w roli bliższej reporterowi, tworząc opowieść w oparciu o zachowane dokumenty, osobistą korespondencję i krążące w rodzinie opowieści. Na szczególną uwagę zasługuje styl, tak daleki od encyklopedycznych formuł i czytanek przypominających podręczniki do historii.
  Umiejętność bezstronnego spojrzenia na własnych krewnych – popełniających błędy, wybierających inne ścieżki – jest tu niezwykle cenna. Nie jest to portret bez skazy, a autor nie dokonuje selekcji faktów na te wygodne i te potencjalnie problematyczne; dzięki temu postaci są tak wyraziście zarysowane i nadal wzbudzają emocje. W tak złożonej tkance rodzinnej pojawiają się osobowości z najbardziej skrajnych końców spektrum – i wszystkie są nam przedstawiane. Te bliskie ideałowi i te, którym jest do niego bardzo daleko. Nietuzinkowi bohaterowie sagi o Łubieńskich są przywołani do życia językiem barwnym, w którym nie brakuje ani subtelnych przytyków, ani czułej nostalgii, zawsze za to jest miejsce dla obiektywnego spojrzenia na każdą sprawę. Lektura tej książki była niezwykłą podróżą, która dostarcza zarówno powodów do uśmiechu, jak i wzruszeń.

(P.S. Autor wspominał o co najmniej dwóch osobach, które „powinny były napisać tę książkę”. Moim zdaniem zadanie to trafiło na właściwą osobę w najwłaściwszym czasie, ocalając Łubieńskich od rozmycia się we mgle historii.)

Za udostępnienie egzemplarza bardzo dziękuję Wydawnictwu WAB    



Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

Providence, jak na stolicę najmniejszego stanu przystało, też wielką metropolią nie jest. Trafiliśmy tam późnym wieczorem, wracając z Newport, więc większość miejsc była już zamknięta i został nam zatem spacer po okolicach centrum. Przeszliśmy się głównie w okolicach Kampusu Uniwersytetu Brown i nietrudno było zauważyć, że właśnie trwa orientation week – ulicami wędrowały głównie grupki imprezujących studentów. 



Miasto jest jednym z najstarszych w Stanach, do dziś zachowała się też zabudowa z XVIII wieku – w porównaniu do Europy nie jest to jakiś szczególny wyczyn, ale za oceanem osiemnasty wiek brzmi nadal dość abstrakcyjnie.





Być może za dnia prezentuje się nieco bardziej przyjaźnie, ale w deszczowo-jesiennej atmosferze Providence było pełne mrocznych zakątków. Przez miasto przepływa rzeka o nazwie – jakżeby inaczej – Providence. Latem można tu popływać gondolą, jeśli komuś tęskno do weneckich klimatów ;)


Providence jako jedno z pierwszych miast przeszło industrializację i stanowiło ważny ośrodek przemysłowy. Głównie przetwarzano tu tkaniny i tekstylia, a w późniejszym czasie również biżuterię. Obecnie w mieście zlokalizowanych jest osiem szpitali i siedem jednostek szkolnictwa wyższego, co chyba stanowi rekord w ilości takich obiektów na metr kwadratowy powierzchni miasta.



W mieście jest też sporo szeroko pojętej sztuki - właściwie na każdym kroku można się natknąć na jakąś instalację lub mural. Ten widoczny na zdjęciu jest hołdem dla plemienia Narragansett i przedstawia młodą kobietę, która trzyma w rękach zdjęcie zmarłej w 1987 roku aktywistki Princess Red Wing. 


A to nie jest bynajmniej ilustracja z książki Allana Edgara Poe, tylko budynek Uniwersytetu Brown, choć trzeba przyznać, że wygląda dość upiornie :D
Z ciekawostek: to właśnie na tym uniwersytecie Emma Watson studiowała literaturę angielską.


Jedna z wielu instalacji artystycznych w mieście - Untitled(Lamp/Bear) autorstwa Ursa Fischera. Siedmiometrowy miś zdecydowanie lepiej prezentuje się jednak nocą :P





Share
Tweet
Pin
Share
4 komentarze

 

Programy kulinarne są dla mnie synonimiczne z sylwetką Nigelli Lawson, jej chaotyczną kuchnią, dużymi ilościami masła i ciepłym, kojącym klimatem ujęć dopełnionych aksamitnym głosem samej Nigelli. Potem okazało się, że nie najgorzej ogląda mi się też Jamiego Olivera, choć to zupełnie inna energia i odmienne podejście do gotowania. I właśnie w ten sposób, przerzucając rok temu jesienią kanały, trafiłam na jeden z odcinków, w którym Jamie przyrządzał  tytułowe marchewki.

Z przepisami w książkach kucharskich i programach mam tak, że namiętnie je zaznaczam, przypinam do tablic na Pintereście, a potem o nich skutecznie zapominam. Ale są też takie, które chce się wypróbować od razu - i to jest jeden z nich. Glazurowana marchewka jest idealnym dodatkiem do obiadu - nie tylko świątecznego, choć dodatek pomarańczy sprawia, że kojarzy się bardzo zimowo ;)

Glazurowane marchewki z tymiankiem i pomarańczą

(za: Jamie's glazed carrots with thyme)

1 kg drobnej marchwi
50 g masła
4 ząbki czosnku
1/2 pęczka świeżego tymianku lub łyżeczka suszonego
Sok z 2 klementynek lub 1 pomarańczy
2 łyżki miodu lub brązowego cukru
Sól himalajska
 
Marchew obierz albo, w przypadku młodej marchewki, wyszoruj pod bieżącą wodą. Ja obgotowuję warzywa, żeby nie były twarde - dlatego przed przygotowaniem sosu wrzucam je do wody i gotuję przez około 20-30 minut, na półtwardo.

Na patelni rozgrzej masło, dodaj rozgnieciony czosnek i podsmażaj przez minutę, ciągle mieszając. Następnie dodaj sok z cytrusów, tymianek i miód/cukier, wymieszaj i w razie potrzeby dodaj odrobinę wody. 

Do sosu dodaj marchewki, potrząśnij, by się dokładnie pokryły sosem i przykryj. Duś pod przykryciem przez około 10 minut, a potem odkryj i podkręć ogień; po chwili sos się zagęści. Marchewki są gotowe :) Równie dobrze sprawdzają się jako dodatek do kanapek, ale u mnie najczęściej wjeżdżają na stół jako uzupełnienie pieczeni.




Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

MIT przedstawiać chyba nikomu nie trzeba; jedna z najlepszych technicznych uczelni świata, za którą od wielu lat gonią tysiące uniwersytetów na całym świecie. Kampus Massachusetts Institute of Technology rozciąga się wzdłuż brzegu rzeki Charles w Cambridge, po sąsiedzku z Bostonem, do którego można się dostać choćby pieszo przez jeden z wielu mostów.
Albo łódką, co wcale aż tak abstrakcyjnym pomysłem nie jest.

Na zdjęciu powyżej jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc czyli Killian Court, Building 10 i górująca nad budynkiem Great Dome. To jeden z niewielu obiektów zbudowanych w tak klasycznym stylu, bo większość wydziałów MIT mieści się w budynkach o odważnej, progresywnej architekturze - uniwersytet właściwie słynie ze zlecania projektów twórcom nietuzinkowym, chętnie przełamującym konwencje i stereotypy.

Ten trawnik na zdjęciu na pewno dobrze znacie, bo to właśnie po nim hasa większość robotów prezentowanych przez MIT i Boston Dynamics :-).


Do budynku można wejść (nikt nas nie zaczepił nawet wtedy, kiedy włóczyliśmy się po kampusie i korytarzach Building 10 dobrze po 22) i powędrować korytarzami, którymi spacerowali też w "Buntowniku z wyboru" Matt Damon i Robin Williams.


To jest zasadnicza różnica między europejskimi a amerykańskimi uniwersytetami. Te pierwsze są bardzo hermetyczne, po drugich można poruszać się swobodnie bez żadnego problemu. Nie wyobrażam sobie przejść niezauważoną obok portierni na przeciętnej polskiej uczelni, co ma również swoje zalety - dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że może i ja chciałam tylko pochodzić po miejscu, w którym zapewne uczyć się nigdy nie będę, ale nie każdy może mieć równie dobre intencje.



Laboratoria są oczywiście zamknięte, ale można do nich zajrzeć przez wielkie okna. Sporo jednostek przybliża też swoje działania na tablicach na korytarzu, znalazłam m.in. całą pracownię zajmującą się opracowaniem materiałów i włókien umożliwiających skuteczne uzupełnienie ubytków lub uszkodzeń rdzenia kręgowego i odzyskanie sprawności po urazie.



Główny hol Building 10. Trzeba przyznać, że lubią rozmach ;-)


MIT jest zdecydowanie bardziej "rozciągnięty" niż Harvard, ale nie potrzeba też wiele czasu, żeby zobaczyć najbardziej charakterystyczne budynki. Na pewno warto przejść przez Massachusetts Avenue i zobaczyć bardziej rekreacyjne tereny kampusu, gdzie położone są kaplica i Kresgie Hall projektu Eero Saarinena.


Próby do pokazu tańca z ogniem, na który nawet zostaliśmy zaproszeni ;), a w tle Ray and Maria Stata Center projektu Franka Gehry'ego, jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków na kampusie MIT.


Jeśli zabudowa Harvardu umożliwia podróże w czasie i przeniesienie się do dawnych czasów, kiedy kobieca stopa nie była godna stanąć na terenie kampusu, MIT zdecydowanie patrzy w przyszłość i śmiało realizuje najbardziej szalone architektoniczne pomysły.


Sean Collier Memorial to abstrakcyjna rzeźba usytuowana przy wejściu do Stata Center od strony Vasser Street. Odsłonięte w 2015 roku miejsce upamiętnia policjanta, który został zastrzelony podczas prób schwytania jednego z podejrzanych o podłożenie i zdetonowanie ładunków podczas Maratonu Bostońskiego.


Rzeźba przypomina kształtem gwiazdę, ale symbolizuje także otwartą dłoń, nawiązując do motto MIT - Mens et Manus (Umysł i dłoń).


Wracając do centrum warto pójść na piechotę, przechodząc jednym z mostów na drugą stronę rzeki Charles. Jeżeli wybierzecie Harvard Bridge, dowiecie się, czym jest smoot... ;)


Smoot to jednostka miary wymyślona przez Olivera R. Smoota w ramach inicjacji do bractwa studenckiego ;). Rzekomo mierzy 5 stóp i 7 cali (czyli ok. 170 cm) i wzdłuż całego mostu Harvarda umieszczone są kolejne jednostki. Mierzy on zatem 364,4 smooty +- jedno ucho :D


A to widok z mostu za dnia. W tle po lewej Longfellow Bridge, a na pierwszym planie akademickie żaglówki, po lewej MIT, po prawej - Harvardu.


Po przejściu przez most warto pospacerować po Charles River Esplanade - promenada po odnowieniu jest świetnym miejscem na spacer, jazdę na rowerze czy rolkach. Prawie wszędzie są tu miejsca, gdzie można odpocząć, plac zabaw dla dzieci, zdarzają się grupowe zajęcia fitness. Fajna alternatywa dla powrotu metrem, a przy okazji można się przejść zacienioną aleją i poobserwować życie miasta.


I rzut z drugiej strony rzeki na Maclaurin Buildings, dominującą nad zabudowaniami Great Dome, a po prawej stronie Green Building (Building 54) mieszczący m.in. Wydział nauk o Ziemi.



I ostatni rzut na Charles River i kawałek promenady.
Będąc w Nowej Anglii, szkoda byłoby nie odwiedzić choć jednego z uniwersytetów Ivy League - w Bostonie są one położone na tyle blisko miasta, że naprawdę żal nie skorzystać z tej okazji. Choćby po to, by skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością :)

Share
Tweet
Pin
Share
3 komentarze
Newer Posts
Older Posts
Przepisy kulinarne

About me


About Amalie

Piekę, czytam, podróżuję, fotografuję. A potem o tym wszystkim tutaj piszę.

Follow Me

  • Instagram
  • Facebook
  • Bookstagram

recent posts

Blog Archive

  • ►  2022 (31)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (3)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (5)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2021 (19)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  września (2)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ▼  2020 (20)
    • ▼  listopada (4)
      • "Portret rodziny z czasów wielkości", Maciej Łubie...
      • Nocny spacer po Providence, Rhode Island
      • Glazurowana marchewka z tymiankiem i pomarańczą
      • MIT + Charles River Esplanade
    • ►  października (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (3)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2019 (19)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (3)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (5)
  • ►  2018 (33)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (35)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (6)
  • ►  2016 (7)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2015 (2)
    • ►  grudnia (2)
  • ►  2014 (9)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2013 (27)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (1)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2012 (61)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (4)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (9)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (5)
    • ►  maja (7)
    • ►  kwietnia (9)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (4)
  • ►  2011 (65)
    • ►  grudnia (6)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (9)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (9)
  • ►  2010 (40)
    • ►  grudnia (8)
    • ►  listopada (7)
    • ►  października (6)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (6)
    • ►  lipca (6)
    • ►  czerwca (5)

Created with by BeautyTemplates