Facebook Instagram (Fuzja Smaków) Instagram (alakko.reads)

Fuzja Smaków

  • Home
  • O mnie
  • Kontakt
  • Spis Przepisów
    • Ciasta
    • Obiady
    • Ciasto drożdżowe
  • Recenzje

    




Formuła 1 to nie tylko niesamowite emocje, wielkie pieniądze i ogromna prędkość. To również, a może przede wszystkim, panteon nietuzinkowych postaci. Główne role w tym przedstawieniu odgrywają bohaterowie polaryzujący opinię fanów, często wzbudzający skrajnie różne emocje wśród widzów. Lewis Hamilton wdarł się do nieco zatęchłego światka F1 piętnaście lat temu i od tamtej pory nie przestaje zaskakiwać. Na przestrzeni tych wszystkich sezonów Lewis sięgał po kolejne grand prix, a teraz śmiało zmierza w stronę tytułu GOAT, choć w Formule 1 nadzwyczaj trudno ten tytuł jednogłośnie komukolwiek przyznać. 

Byłam tej książki bardzo ciekawa nie tylko ze względu na tematykę (nie tak dawno śledziłam F1 i dalej darzę ten sport dużym sentymentem). Biografie zajmują w moim miejscu szczególne miejsce: pozwalają nie tylko zajrzeć za kulisy konkretnej branży czy poznać bliżej głównego bohatera, ale mają też w sobie ten lekko motywująco-inspirujący element, który całkiem zgrabnie splata warstwę informacyjną z emocjonalną. Po tę, jak i więcej książek reporterskich o niezwykłych postaciach świata sportu i nie tylko, zapraszam Was do działu biografie na taniaksiazka.pl.

No dobrze: zaskoczeń w kwestii fabuły raczej nie będzie, bo kiedy mamy ustalonego głównego bohatera, pozostaje nam ten temat ciekawie opisać. Pewną podpowiedzią co do treści może tutaj być podtytuł... a zwłaszcza ta jego część o najlepszym kierowcy w historii.



Zacząć trzeba od tego, że "Lewis Hamilton. Kompletna biografia najlepszego kierowcy w historii Formuły 1" jest tylko pozornie nowością. Trafiła co prawda niedawno na półki polskich księgarń, ale pierwsze wydanie to rok... 2007. Anglojęzyczni czytelnicy mogli dowiedzieć się o Lewisie więcej jeszcze zanim przekroczył po raz ostatni linię mety w swoim debiutanckim sezonie w F1 (a w samej jego końcówce czego jak czego, ale emocji nie brakowało). W takiej perspektywie nie zaskakuje już fakt, że ponad połowa tej książki to opis pierwszego sezonu Lewisa w Formule. Zarówno jego dzieciństwo, jak i późniejsze lata nie są już dla autora aż tak atrakcyjne, żeby się nad nimi specjalnie pochylić; szczególnie rozczarowujące jest w ogóle pominięcie sezonów, w których Hamilton nie sięgnął w spektakularnym stylu po trofea. Wobec wszystkich informacji, które pojawiły się na przestrzeni tych piętnastu lat, książka Worralla jest raczej zdawkowym, bardziej encyklopedycznym zapisem życia.

Tak jak wspominałam, wiele o treści powie nam podtytuł: "kompletna biografia najlepszego kierowcy w historii Formuły 1". Po krótkim przejrzeniu wyników w Google okazało się, że ten podtytuł był już aktualizowany zgodnie z osiągnięciami Lewisa, zatem można było przeczytać po prostu biografię, potem biografię trzykrotnego mistrza świata, a teraz można poczytać o Hamiltonie, któremu autor założył już na głowę koronę GOAT. I tutaj docieramy do kwestii, która jest moim zdaniem największym mankamentem tej książki: nikt nie spogląda tu na dokonania kierowców, zwłaszcza niebędących Lewisem Hamiltonem, w sposób obiektywny. 

W tle przewija się całkiem obszerne grono postaci drugoplanowych, których autor zalicza albo do grona tych sprzyjających Lewisowi i chwalących jego dokonania (w dużej mierze, jeśli nie w stu procentach, są to emerytowani kierowcy i legendy F1) oraz tych, którzy w żaden sposób nie mogą mu dorównać, za to nie szczędzą rzekomych bezustannych złośliwości w jego kierunku (Alonso, Massa, nawet Räikkönen). Szczególne miejsce na liście nielubianych zajmuje Jenson Button, któremu Worrall wyjątkowo dotkliwie wypomina błędy i porażki. Taka narracja sprawia, że trudno tu o jakikolwiek balans, a całość wypada bardziej jak list pochwalny na cześć Lewisa niż solidnie opracowana biografia. 




Minusem jest też fakt, że lwią część tekstu stanowią cytaty. Od wypowiedzi samego Lewisa (co jest zrozumiałe), przez komentarze jego rywali, dziennikarzy, aż po... wpisy z Internetu. Umówmy się - porzuciłam dość szybko nadzieje na to, że znajdę tutaj tę bardziej krytyczną perspektywę, ale nawet wśród zalewu internetowych komentarzy Worrall starannie wybiera tylko te pozytywne. Tyle że nie sądzę, by książka biograficzna aspirująca na poważną publikację była właściwym miejscem dla podpierania się opinią Dereka z Horsham czy Catherine z Powys. 

Hamilton niezaprzeczalnie jest charyzmatyczną, elektryzującą postacią, której pojawienie się tchnęło nowe życie w Formułę 1. Nie mam zamiaru zniechęcać do czytania tej książki, ale z pewnością doceniłabym ją bardziej, gdyby autor chociaż podjął próbę obiektywnego spojrzenia na dokonania Lewisa i gdyby zrezygnował z tak obszernego cytowania wypowiedzi innych osób. I jak to w przypadku książek o sportowcach bywa, ta biografia wymaga nie tylko aktualizacji danych w kilku zdaniach i zdawkowego raportowania o dalszych sezonach w dodawanych pospiesznie rozdziałach: przydałoby jej się solidne przeredagowanie od nowa. Wobec kariery, która trwa już od piętnastu lat, ten pierwszy sezon z pewnością jest zapowiedzią wspaniałej przygody, ale nie jest już tak istotny, by wypełniać ponad połowę książki.

Tak magnetyczna postać jak Lewis po prostu zasługuje na książkę, która będzie czymś więcej niż tylko hymnem na jego cześć. 


Lewis Hamilton. Kompletna biografia najlepszego kierowcy w historii Formuły 1
Frank Worrall
Znak Koncept, 2022
Tłumaczenie: Marek Fedyszak

Za egzemplarz książki i współpracę dziękuję Taniej Książce.






Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze




Nie chwaląc się, mam rękę do sosów.  Podobno :D
Problem jest taki, że większość takich rzeczy robię z pamięci, bez konkretnych proporcji, na szczyptę tu i tam, na rzut oka, na pół łyżeczki mniej (następnym razem) i jeszcze trochę soku wyciśniętego z cytryny. Tak, jak cenię sobie pewne rytuały na co dzień, tak w kuchni odstrasza mnie długa lista składników wymagających aptecznej precyzji i wyciągania wszystkich możliwych utensyliów do  odmierzania konkretnych proporcji.
Lubię przepisy, które wybaczają zbyt mocno przechyloną butelkę oliwy i hojną szczyptę soli. Które można łatwo uratować dodatkiem innych składników - i które ratują ten dzień, gdy nie ma żadnego pomysłu na obiad.



Sos vinaigrette z miodem i musztardą 
(musztardowo-miodowy winegret) 

2 łyżki miodu
1/2 łyżeczki soli
1/4 łyżeczki pieprzu
2 łyżki musztardy ziarnistej
2 łyżki musztardy miodowej
100 ml oliwy z oliwek extra virgin
1,5 łyżki świeżo wyciśniętego soku z cytryny

W misce połącz miód (używam mniszkowego albo lipowego), musztardę ziarnistą i musztardę miodową. Intensywnie mieszaj aż powstanie gładka emulsja. Dodaj oliwę z oliwek, sok z cytryny, sól i pieprz i dokładnie wymieszaj. 

Letnia sałatka:
pół główki sałaty lodowej
1/2 awokado pokrojona w plastry
1 pomidor malinowy pokrojony w kostkę
opakowanie mozzarelli w małych kulkach
1 grillowany filet z kurczaka pokrojony w paski

Sałatę opłucz, wysusz i porwij na drobne kawałki. Przełóż do miski, dodaj pokrojonego w plastry kurczaka (zazwyczaj używam fileta marynowanego wcześniej w oliwie, czosnku, słodkiej papryce i soli, zgrillowanego w opiekaczu), pomidora, awokado i mozzarellę. Tuż przed podaniem polej sosem. 


 







Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

  



Sunset celebration to jeden z moich podróżniczych rytuałów - listy miejsc, w których można podziwiać zachody słońca pilnuję tak samo czujnie jak własnego paszportu ;). 

Rzym pod tym względem jest niezwykle wdzięczny; położone wśród wzgórz miasto naturalnie ma mnóstwo świetnych punktów widokowych, więc w zasadzie wystarczy tylko pochodzić dłużej i wdrapać się na pierwsze lepsze wzniesienie, żeby znaleźć całkiem przyjemne miejsce do oglądania miasta w najpiękniejszej chwili dnia - golden hour. 

No to zaczynamy:

1. Terrazza del Pincio


Idealne miejsce, żeby zakończyć spacer po ogrodach Willi Borghese i złapać oddech przed długimi wieczornymi przechadzkami po rzymskich uliczkach. Plac i taras bywają dość zatłoczone, ale warto chwilę poczekać i podejść do balustrady - z tego miejsca rozciąga się niesamowity widok na piazza del Popolo, mozaikę dachów i wznoszącą się nad horyzontem Bazylikę świętego Piotra.





Miękkie, ciepłe słońce powoli znikające nad Piazza del Popolo - a tę miejscówkę możecie też kojarzyć z "Aniołów i Demonów", bo to właśnie tu rozgrywa się jedna z kluczowych scen. 


2. Piazza Giuseppe Garibaldi - Zatybrze | Trastevere 

Zatybrze nie jest już raczej ukrytym skarbem Rzymu, ale przy napiętym harmonogramie to właśnie okolice po drugiej stronie rzeki wypadają z listy miejsc do zobaczenia. A szkoda! Sam widok z Piazza Giuseppe Garibaldi rekompensuje wędrówkę pod górę i spacer po (licznych) schodach. Po drugiej stronie placu jest równie ciekawie - tam można dostrzec kopułę Bazyliki św. Piotra (skąd jej w sumie w Rzymie nie widać?). 


Poza kioskiem z kawą, napojami i przekąskami infrastruktury turystycznej raczej tutaj brak - to okolica, gdzie znajdują się wille, ambasady, więc jeśli planujecie piknik, to składniki trzeba zabrać ze sobą ;). Turystyczno-knajpkowa część Zatybrza jest położona niżej, o dosłownie pięć minut drogi piechotą - polecam tam kontynuować wieczór, bo ta dzielnica zdecydowanie odżywa po zachodzie słońca.



To też fajna okazja, żeby spojrzeć na miasto z innej, mniej oklepanej perspektywy. 



3. Palatyn i Ogrody Farnese nad Palatynem | Palatine and The Farnese Gardens 
Wybór oczywisty, ale nie do końca! Polecam połączyć to ze zwiedzaniem Forum Romanum (dużo zależy od tego, kiedy będziecie zwiedzać - we wrześniu golden hour zgrywała się idealnie z zamknięciem). 



Do Ogrodów Farnese trochę dotarłam przypadkiem i mam wrażenie, że niewiele osób wędruje aż tak bardzo w ich głąb, żeby dotrzeć do tarasu między ruinami pałacu Domus Tiberiana i domem Liwii. A warto, bo widoki są wspaniałe.



Mogłabym godzinami patrzeć na tę mozaikę dachów, balkonów, tarasów, kwiatów w ceramicznych i glinianych doniczkach, anten satelitarnych i ogrodowych parasoli - a wszystko to zalane lepką, miodową poświatą letniego słońca.




4. Giardino degli Aranci.

Czy to jest mój osobisty faworyt? Nie potwierdzam, nie zaprzeczam! To na pewno najbardziej oblegane miejsce z mojej listy, ale też oferujące naprawdę spektakularny widok. 



I tutaj wdrapujemy się na kolejne wzgórze - tym razem Awentyn. W dole toczą się leniwie wody Tybru, w oddali rozciąga się panorama z najbardziej charakterystycznymi budynkami stolicy Włoch. Zauważyłam, że zachód słońca jest tu świetnym pretekstem do spotkania się, wspólnego sączenia wina i po prostu, cieszenia się dniem.



To jedno z moich ulubionych zdjęć z tego wyjazdu - to taki stolen moment, kiedy codzienność na chwilę staje się absolutnie magiczna.


I jeszcze rzut oka wprost w Via del Circo Massimo i zmrok zapadający nad miastem. 


5. Most św. Anioła | Ponte Sant'Angelo

I ostatnie miejsce na liście (choć nie znaczy to bynajmniej, że najmniej atrakcyjne), gdzie spędziłam też ostatni zachód słońca w Rzymie. Na pewno znane każdemu, kto czytał "Anioły i Demony" - robiłam ostatnio reread, stąd tyle tych nawiązań :D.






Dobrym pomysłem jest też spacer w stronę Watykanu - o tej porze dnia prowadzącą do niego aleję i sam plac świętego Piotra zalewa wyjątkowa poświata ciepłych, letnich promieni. Tutaj najtrudniej było o chociaż chwilę dla siebie, bo bliskość centrum miasta sprawia, że najłatwiej się tu dostać.





Tutaj zdecydowanie jest najwięcej turystycznych atrakcji - można się wyposażyć we wszystkie wymarzone pamiątki, zrobić zdjęcie sobie zdjęcie z gladiatorem (skojarzył mi się od razu Joey i jego przygoda w Las Vegas). Ale mimo wszystko widoki rekompensują tłok i nieco jarmarczne otoczenie :D



A tak naprawdę... trudno tu znaleźć miejsce, które o zachodzie słońca nie zachwyca. Tak po prostu. Rzym i golden hour to zdecydowanie doskonałe połączenie.



 Chcesz zapisać sobie posta na później? Przypnij go!




Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze

   



"Czas zawsze kończy się na sekundę zanim jest się gotowym. Życie to wszystkie minuty, których potrzebujesz minus jedna." 

Do takich książek podchodzę z ostrożnością. Takich - czyli tych, których popularność wyprzedza je same o dwa kroki, takich, które widać wszędzie w księgarnianych witrynach, których pełno jest na bookstagramie i nie sposób uciec przed ich popularnością. Ale od czasu premiery minęło już trochę czasu, co jakiś czas trafiałam na recenzje książki Schwab i zaczęłam powoli myśleć o tym, by dać jej szansę. A potem wśród bestsellerów na taniaksiazka.pl znalazłam nowe wydanie i sama nie wiem, co wygrało - ciekawość czy miłość do pięknych okładek - ale w końcu miałam swój ezgemplarz w ręku.

Nawiązując do koncepcji faustowskiego paktu z Mefistofelesem, cała fabuła opiera się na pakcie z diabłem, który dwudziestotrzyletnia Addie LaRue zawiera, by uniknąć niechcianego małżeństwa. I choć dzięki umowie Addie udaje się nigdy nie dotrzeć przed ołtarz, traci coś zupełnie innego: nikt jej nie pamięta. W momencie, gdy znika rozmówcy z zasięgu wzroku, rozpływają się wszystkie związane z nią wspomnienia. Po przeszło trzystu latach Addie jest zmęczona samotnością, ciągłym zaczynaniem od nowa, byciem na stałe wszędzie i nigdzie. Kluczowym momentem tej opowieści jest spotkanie Addie i Henry'ego, którego konsekwencje są główną osią dalszej części książki.

V.E. Schwab ma niesamowicie lekkie pióro (świetnie też oddane w polskim przekładzie autorstwa Macieja Studenckiego), wciągając czytelnika w intrygującą podróż Adeline przez kolejne stulecia, kraje, punkty zwrotne historii świata i jej własne, osobiste dramaty. Jestem pod wrażeniem tego, jak doskonale tę książkę się czyta, praktycznie nie odczuwając jej imponującej objętości. To blisko sześćset stron napisanych przyjemnym dla odbiorcy językiem chwilami balansującym na granicy między prozą a liryczną poezją.



W moim odczuciu książka ma naprawdę znakomity start, sama nie mogłam się od niej oderwać przez pierwszych dwieście stron (co nie zdarza mi się często). Przyczyny upatruję nie tylko w sprawnym warsztacie autorki, ale też w ciekawie prowadzonej narracji: rozdziały osadzone w czasach współczesnych przeplatają się z historią sprzed lat, dzięki której mamy szansę dowiedzieć się więcej o wszystkim, co przydarzyło się Addie przed laty i co doprowadziło ją do miejsca, w którym znajduje się obecnie. Warto jednak dodać, że Schwab nawiązuje pobieżnie do historycznych zdarzeń i choć rozsnuwa fabułę w kilku różnych krajach, dość powierzchownie nawiązuje do ich charakteru i kultury. Myślę, że kiedyś zupełnie by mi to nie przeszkadzało, ale teraz dostrzegam, ze "Niewidzialne życie Addie LaRue" raczej nie wyróżnia się pod tym względem na tle innych tego typu powieści.

Schwab umieszcza w tym uniwersum bohaterów, którzy są świetnym nośnikiem przeżywanej historii, ale nie wyróżniają się na tyle, by na długo zapaść w pamięć. Świetnym pomysłem był motyw dzieł sztuki zainspirowanych postacią Addie, ale samą bohaterkę kojarzę głównie z tym, że ma na twarzy siedem piegów (relatable, tylko ja mam ich z siedemset), co autorka wielokrotnie powtarza w powieści. Trudno też nie oprzeć się wrażeniu, że ta postać została skonstruowana tak, by zaprzeczać wszystkim stereotypowym cechom kobiecej bohaterki, przez co Addie chwilami staje się karykaturą samej siebie. Henry, dla odmiany, był dla mnie bohaterem nieomal transparentnym, otoczonym przez tak ciekawe postaci kobiece, że znikał w ich cieniu. Dla mnie (nie aż tak) cichą bohaterką drugiego planu zdecydowanie była w tej historii Estele ;)


Pomimo tych mankamentów czas spędzony z historią Addie wspominam naprawdę dobrze. W szerokim ujęciu to piękna opowieść o naszym pragnieniu bycia zapamiętanym i kochanym, powrotach do tego, co znane. Opowieść o koszcie, który gotowi jesteśmy ponieść, by ochronić bliskich przed krzywdą.

Pierwsze spotkanie z prozą V.E. Schwab uważam mimo wszystko za udane i myślę, że to nie ostatnia moja podróż po stworzonych przez nią światach. Czy Addie zasługuje na cały ten hype, który ją otacza? Nie mnie to oceniać. Rozumiem, że ta książka naprawdę może się podobać: ma nieustraszoną główną bohaterkę, która zmierza przez życie sama przeciwko światu, ciekawie zinterpretowany wątek paktu z diabłem i solidne zakończenie, które skłania do głębszej refleksji nad tym, że życząc sobie czegoś, zawsze lepiej być ostrożnym, bo nasze pragnienia mogą się spełnić.


Niewidzialne życie Addie LaRue
V.E. Schwab
We need YA, 2022
Tłumaczenie: Maciej Studencki

Za egzemplarz książki i współpracę dziękuję Taniej Książce.




Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze



Mistrzynią tego typu ciast jest moja Mama - potrafi je wyczarować w tylu wariantach, że sporadycznie zdarza nam się powtarzać jakieś połączenia. To taki bazowy przepis, który stwarza mnóstwo możliwości ograniczanych tylko przez Waszą wyobraźnię. 
Ciasto jest doskonałe nie tylko na długie, jesienno-zimowe wieczory (i tu doskonale sprawdza się wersja z owocami leśnymi), ale też na letnie popołudnia - kiedy do warstwy owocowej można dorzucić orzeźwiające, egzotyczne owoce. Poza kiwi, bo nigdy nie stężeje 😅. 



Można na to ciasto poświęcić więcej czasu, ale w naszej ulubionej wersji wszystko trwa mniej więcej tyle, ile upieczenie biszkoptowego spodu i oczekiwanie na stężenie galaretki. Warstwę owocową możecie przygotować z mieszanki całych i lekko rozgniecionych owoców albo gotowej pulpy, na przykład z mango. Próbowałyśmy obydwu wersji i są równie pyszne!



Czekoladowy biszkopt z owocową żelką 

Składniki na biszkopt:
5 jajek
1 szklanka cukru
2 łyżeczki kakao
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 budynie czekoladowe bez cukru

Budynie i kakao wsyp do szklanki, dopełnij ją mąką. Oddziel żółtka od białek; żółtka wymieszaj z proszkiem do pieczenia i na chwilę odstaw. W międzyczasie ubij białka na sztywną pianę z odrobiną soli, dodając pod koniec ubijania szklankę cukru. Żółtka delikatnie wymieszać z białkami, a potem dodać przesianą mieszankę mąki, kakao i budyniu. Wymieszaj dokładnie, starając się nie rozbić masy. 

Przygotuj tortownicę: wyłóż spód papierem do pieczenia. Całość przelej do okrągłej tortownicy o średnicy 26 cm i piecz przez 20-25 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Kiedy środek ciasta będzie ścięty, a wyciągnięty patyczek suchy, zrzuć blaszkę z wysokości kolan na podłogę i wstaw biszkopt ponownie do wyłączonego piekarnika do ostudzenia.

Owocowa żelka:
ok. 350 g owoców - świeżych lub przecieru
2 galaretki o podobnym smaku 

Obie galaretki rozprowadzić w 3/4-1 szklance wody i odstawić do przestygnięcia. Owoce lub przecier dodać w momencie, gdy galaretka zacznie tężeć - wymieszać dokładnie i ponownie odstawić w chłodne miejsce do momentu, aż prawie zupełnie stężeje (wtedy nie wypłynie).

Krem śmietankowy:
250 g serka mascarpone
200 ml śmietanki 30%
2 łyżki cukru pudru
+ opcjonalnie opakowanie usztywniacza typu śmietan-fix

Śmietankę ubij z cukrem, ewentualnie pod koniec dodaj jeszcze saszetkę usztywniacza. Następnie zmiksuj krótko ubitą śmietanę z serkiem mascarpone - tylko po to, żeby połączyć składniki.

Biszkopt przetnij na dwie części. 3/4 masy wykorzystaj do przełożenia ciasta: posmaruj biszkopt kremową masą, potem wyłóż żelkę, potem ponownie warstwę masy. Przykryj drugą częścią biszkoptu, posmaruj wierzch pozostałym kremem. Możesz go posypać podprażonymi płatkami migdałów i wiórkami kokosowymi - nadają ciastu przyjemnej chrupkości.


 







Share
Tweet
Pin
Share
No komentarze
Newer Posts
Older Posts
Przepisy kulinarne

About me


About Amalie

Piekę, czytam, podróżuję, fotografuję. A potem o tym wszystkim tutaj piszę.

Follow Me

  • Instagram
  • Facebook
  • Bookstagram

recent posts

Blog Archive

  • ►  2023 (3)
    • ►  marca (1)
    • ►  lutego (2)
  • ▼  2022 (31)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (3)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ▼  kwietnia (5)
      • "I don't aspire to be like other drivers - I aspir...
      • Musztardowo-miodowy winegret - niezawodny sos do l...
      • Top 5 miejsc do podziwiania zachodu słońca w Rzymi...
      • Książki, których popularność wyprzedza je o dwa kr...
      • Czekoladowy biszkopt z owocową żelką
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (4)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2021 (19)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  września (2)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2020 (20)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (2)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (3)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (3)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2019 (19)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (3)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (5)
  • ►  2018 (33)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (2)
    • ►  czerwca (4)
    • ►  maja (3)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2017 (35)
    • ►  grudnia (3)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (3)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  czerwca (2)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (6)
  • ►  2016 (7)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2015 (2)
    • ►  grudnia (2)
  • ►  2014 (9)
    • ►  sierpnia (1)
    • ►  lipca (1)
    • ►  maja (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2013 (27)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (1)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (2)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (4)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (2)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2012 (61)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (1)
    • ►  października (4)
    • ►  września (5)
    • ►  sierpnia (9)
    • ►  lipca (4)
    • ►  czerwca (5)
    • ►  maja (7)
    • ►  kwietnia (9)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (5)
    • ►  stycznia (4)
  • ►  2011 (65)
    • ►  grudnia (6)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (3)
    • ►  września (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (9)
    • ►  czerwca (6)
    • ►  maja (4)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  marca (6)
    • ►  lutego (6)
    • ►  stycznia (9)
  • ►  2010 (40)
    • ►  grudnia (8)
    • ►  listopada (7)
    • ►  października (6)
    • ►  września (2)
    • ►  sierpnia (6)
    • ►  lipca (6)
    • ►  czerwca (5)

Created with by BeautyTemplates