„Ciotka Zgryzotka” jest dwudziestym drugim tomem
Jeżycjady, zatem przydługawe wstępy dotyczące autorki i jej twórczości wydają
mi się być zbędne. Dla mnie to książki wyjątkowe, towarzyszące mi już od blisko
dziewiętnastu (!) lat; większość z nich znam już prawie na pamięć, ale i tak z
każdym przeczytaniem odnajduję w nich coś nowego. Przy całej tej sympatii
podzielam też jednak zdanie wielu osób – „Kalamburka” była częścią przełomową,
po której tzw. neojeżycjada nie miała już tego samego uroku, co tomy
poprzednie. I choć sięgam po każdą nową część z lekką obawą, mogę śmiało
przyznać, że „Ciotka Zgryzotka” to całkiem udany powrót do Jeżycjady w jej
wysokiej formie.
Tym razem od MM otrzymaliśmy książkę dość pokaźną – bo liczącą nieco
ponad 300 stron – szczelnie wypełnioną tekstem i przygodami bohaterów. Cieszy
też powrót do formy listownej (najwyraźniej jej entuzjastyczne przyjęcie po
poprzednich tomach skłoniło autorkę do kontynuacji), stanowiącej też przecież
przyjemne nawiązanie do Kwiatu Kalafiora. Całość rozpięta jest na przestrzeni
ponad półtora miesiąca na przełomie lata i jesieni, między ostatnimi dniami
sierpnia a połową października; to też stanowi pewną odmianę po kilku ostatnich
wydaniach, gdzie akcję zamknięto w zaledwie kilku dniach. Fabuła toczy się
zarówno na sielskiej wsi, jak i w Poznaniu, dzięki czemu wreszcie mamy szansę
dowiedzieć się czegoś więcej o zdarzeniach na Roosevelta 5.
Ciężko właściwie wskazać
bezpośrednio czyja historia jest tutaj wiodącą; na pewno dominują wątki młodego
pokolenia, ale przeplatają się z przygodami bohaterów znanych czytelnikowi już
od dawna. Na pierwszy plan wysuwają się Józinek i Dorota, Ignacy i Agnieszka, a
także Nora – i tutaj muszę przyznać, że bardzo cieszy mnie fakt, że MM
nareszcie odczarowała wizerunek Pulpecjowych córek jako łakomych i mało
inteligentnych grubasek (a który to zaszczepiła w mojej podświadomości podczas
pamiętnej sytuacji na Roosevelta z kieliszkiem i językiem w roli głównej kilka
tomów wstecz). Starszą gwardię wyraźnie reprezentują Patrycja i Florian, Ida –
oraz obudzony z letargu Marek!, Natalia, Róża i Gabriela. Autorka buduje
powieść wyraźnie osadzoną w teraźniejszości, ale zręcznie wplata w nią
nawiązania do leciwych bohaterów czy zdarzeń z przeszłości; pojawiają się tutaj
między słowami i kultowa wykrochmalona pościel Natalii, i ojciec Borejko
wieszający firany na drabinie, gazpacho gotowane przez Różę (od razu skojarzyło
mi się z gazpacho wiedźm dla Nutrii przemierzającej Polskę w ucieczce przed
Nerwusem) czy nawet Ida wyrażająca radość z powodu braku welonu panny młodej,
przywołując pamiętny incydent z przydepnięciem ;). W tle przewija się cała
plejada bohaterów z przeszłości (Kreska i Maciek, familie Hajduków i Żaków,
dyrektor Dąbek-Nowacka (!), Aniela i Bernard oraz ich – uwaga – dwudziestoośmioletni
bliźniacy, a nawet Dmuchawiec), dzięki czemu osoby czytające Jeżycjadę od
samego początku mają szansę wreszcie dowiedzieć się co też się u nich zmieniło
– nawet jeśli są to jedynie wzmianki, to i tak cieszą.
Wiele się tutaj dzieje i chociaż centralną osią
tej powieści jest rzecz jasna nastoletnie uczucie, nie przysłania ono wcale ani
dorastania do całkiem poważnych decyzji podejmowanych w młodym wieku, ani
trudnych wyborów zastających bohaterów w wieku zdecydowanie bardziej zaawansowanym.
Mam też wrażenie, że w tej części wyjątkowo wyraziście zarysowano sylwetki
czterech dorosłych sióstr Borejko, a zwłaszcza Patrycji. Od zawsze była to
jedna z moich ulubionych bohaterek, na co wpływ zapewne ma także fakt, że to
właśnie od Pulpecji zaczęła się moja przygoda z twórczością Musierowicz; moje
serce zdobyła jednak tym oto tekstem: „Podam
Ci trzy powody, dla których kuchnia francuska jest najlepsza na kuli ziemskiej:
1) Masło. 2) Masło. 3) Masło.”. Pocieszająca jest także subtelna przemiana
Idy, która powraca do swojej szczytowej formy (miałam duże trudności z
przeżyciem transformacji jednej z moich ulubionych bohaterek w chamowatą
fanatyczkę zdrowej żywności) i z charakterystycznymi sobie (wybiórczą)
bystrością obserwacji i ironią stanowi przyjemną przeciwwagę dla reszty
ciepłych i opiekuńczych sióstr. Zmężniał także Ignacy Grzegorz, którego postać
wzbudzała we mnie dotychczas szczerą irytację; nie mogę niestety przekonać się
za to do jego małżonki. Część mojej sympatii stopniała po przytwierdzeniu
suszonych nagietków do kuchennych szafek, natomiast jej resztki ulotniły się
wraz z jakże beztroskim podejściem, że skoro lekarze ją straszą, to najlepiej w
ciąży w ogóle się do nich nie zbliżać.
Jest też tu też szczypta nierealności, jak i w każdej części Jeżycjady.
Ze względu na fakt, że generalnie większość familiantów, powinowatych i osób
niezwiązanych genetycznie z Borejkami nie przejawia większego zainteresowania
dobrami materialnymi, profesje Agnieszki (malarki) i Ignaca (przygotowującego
zawodowo filmy o drewnianym budownictwie Wielkopolski) nie są szczególnie
zaskakujące, ale nie oszukujmy się - nie brzmi to jak szczególnie atrakcyjne
perspektywy na przyszłość. Zastanawia
mnie jakim cudem przykładowo Gabriela i Grzegorz opływają również w gotówkę
pozwalającą im na kupno kawalerki w Poznaniu (w Krakowie są to kwoty dość
wysokie, a zawsze jakoś wydawało mi się, że Strybowie żyją dość skromnie). Cieszy mnie za to fakt, że Łucja przestaje być przemądrzałym
dzieciakiem (etap naszpanapolonisty przypłacałam chęcią wyrwania delikwentki z
książki) i typuję ją – wraz z dziećmi Nutrii – na bohaterów kolejnej książki.
Nieco mi smutno z powodu nikłej obecności Laury i mocno zaocznych wpływów
Natalii, ale mam nadzieję, że i to wyrówna się w kolejnym tomie. Jedna mocno
niepokojąca kwestia nasuwa mi się natomiast po przeczytaniu całości książki:
Róża przechodzi powoli transformację w Gabrielę 2.0 i jeśli podzieli również
los swej matki, zapewne przez kolejne trzy dekady będzie chodzić w jednym
swetrze i reagować histerycznie na najmniejszą wzmiankę o swoim eks-mężu in
spe, stanowiąc równocześnie niewzruszone centrum dla całej potrzebującej
rodziny. Nawet jeśli będzie rzekomo szczęśliwa. Przemyślenia takie mam po jakże
patetycznych rozmyślaniach jej młodszego brata („To było zadziwiające -
dawna Pyza, jak jakaś Wielka Mądra Matka, mówiąc tak łagodnie tym swoim
ciepłym, kojącym głosem, stawiała jednocześnie tak mocne fundamenty i budowała
tak dobre umocnienia!”) - przypominam także, że to ta sama jednostka jest
WMM, która daje się regularnie porzucać w imię nauki i potem przyjmuje delikwenta
z otwartymi ramionami ;)
Próbuję sobie też
wyobrazić nastolatkę zmierzającą na rozpoczęcie I klasy liceum, w kierunku
obiektu swoich westchnień, w białych rajstopach i sandałach. I już o to
połączenie najmniej mi chodzi (wszak dyktatorzy mody próbują ten trend przepchnąć
- wróżę mu ten sam efekt, co kampanię ze skarpetkami i klapkami w kraju, w
którym uchodzi to za skrajne niechlujstwo dopuszczalne wyłącznie w zaciszu
własnego domu. Jeśli w ogóle.), ale siedemnastolatka - w białych rajstopach? W podobnym wieku była przecież Celestyna w „Szóstej Klepce”, a nosiła się całkiem dorośle.
Bardzo też drażniła mnie jedna z nieścisłości, a mianowicie ciągłe
przypominanie, że Grzegorz Stryba właśnie oczekuje pierwszego wnuczęcia - skoro do reszty Borejków dotarły wieści o
narodzinach u Elki i Tomka, to zapewne nie były one zachowane w tajemnicy przed
ojcem młodej matki, a zarazem świeżo upieczonym dziadkiem.
Jedna z rzeczy była niewątpliwie tchnieniem
czegoś nowego - Agnieszka, która niekoniecznie z chwilą ujęcia dziecka w ręce
od razu wie, że to jej powołanie. Jest lekko zagubiona, stara się odnaleźć w
tej nowej sytuacji, potrzebuje czyjejś pomocy - Nora prawdę o macierzyństwie
odkrywa dla równowagi w zaiste w Borejkowym stylu:
„- Uważaj. Zostać matką to
znaczy: nawiązać bezpośrednią łączność. Przez dziecko.
- Naprawdę? Ale z kim?
- Z uniwersalną, wieczną
Miłością. Z Bogiem.”
Ogólnie zatem stwierdzam: to nadzwyczaj udana
kontynuacja Jeżycjady, pełna przygód, nieprzewidzianych zdarzeń, barwnych
opisów, przypominająca trochę spotkanie rodzinne, na którym bieżące sprawy są
omawiane w kontekście ech przeszłości. Bardzo podoba mi się to, że dzieje się tu wiele w kontekście relacji rodzinnych, zwłaszcza między Norą a jej ojcem, Florianem; to jeden z najlepiej napisanych wątków, rozpiętych na przestrzeni całej książki. To chyba pierwszy tom od dawna, który
wywołał też u mnie uśmiech (a wizje Idy z oberwaniem ślubnych dekoracji wręcz
śmiech), ale i nostalgię – mam wrażenie, że MM przygotowuje swoich czytelników
na nieuchronne, którą to funkcję pełniła scena w ogrodzie z udziałem Ignacego
Borejki (i tutaj również spełniają się moje przepowiednie, że w związku z nowo
nabytą miłością seniora B. do wiejskiego życia, zejście nastąpi wśród
czarnoziemu).
Chciałabym o tym tomie napisać o wiele, wiele
więcej, ale po prostu – warto ją przeczytać. Ja już czekam na kolejną część!
Nie mogłam się oprzeć pokusie podkreślenia kilku
fragmentów, w tym tego, który jak żywo opisuje mnie na zdjęciach z przeróżnych
okoliczności rodzinnych: „Kimże była niegdyś ta atrakcyjna, lecz jakże
zapuszczona kobieta z mopem na tej pięknej głowie?”
„Zamiast się wynieść, ty się uniosłaś. Dama
nigdy się nie unosi. Chyba, że masz moje geny. Ja się unoszę”.
„Wróciłem przed jedenastą. A tu przed bramą
nasza Łusia całuje się z młodym człowiekiem w bejsbolówce. Uważam, że w takiej
sytuacji wypadałoby zdjąć czapkę.” – zawsze uważałam, że z Marka jest świetny
facet, ale teraz to jestem już pewna :D
„Przepraszam, że daremnie liczyłaś i
kalkulowałaś, mnożyłaś jajka przez masło i ławki przez pośladki.”
W kontekście wszystkich
zmian, które na przestrzeni dwóch ostatnich lat zaszły w moim życiu, nadzwyczaj
bliskie były mi z kolei Gabrielowe myśli: „(...)Gabriela nagle zrozumiała,
skąd się bierze to poczucie końca: przecież nie dalej jak przed kwadransem, tak
mimochodem i zwyczajnie, opuścili swój dom na zawsze.”
Przy okazji zaobserwowałam też jedną kwestię -
organiczną niechęć do przedstawiania w Jeżycjadzie wystawnych wesel.
Przypominając sobie większość tych okoliczności przedstawionych w książkach MM
stwierdzam, że wesela są jakby synonimem złego smaku i nadmiernej rozrzutności,
a jedyną z czterech sióstr Borejko (choć nie mam pewności co do Patrycji),
która doczekała się uczciwego wesela i nie musiała donaszać garsonek/bukiecików/pantofli po protoplastach, była Nutria. Laurowego kostiumu jeszcze
nie wybaczyłam ;) Samo wesele opisane w „Ciotce (...)” jest tymczasem utrzymane
w klimatach mocno Pinterestowych i rustykalnych, zdecydowanie pasujących też do
pary młodej – nawet jeśli było, jak zawsze, organizowane na prędkości i po
łebkach.
za młodu uwielbiałam Musierowicz! :)
OdpowiedzUsuńJa jak pokochałam w latach dziecięcych, tak uwielbiam do dziś :D
UsuńSuper pozdrawiam
OdpowiedzUsuń