Wiele moich wspomnień z dzieciństwa jest przywiązanych do muzycznych kotwic: refren albo intro przenoszą mnie w czasie w trybie natychmiastowym, a że muzyki zawsze było w domu (a potem też w moim życiu) dużo, przytrafia mi się całkiem sporo takich nostalgicznych wycieczek. Robbie jest całkiem solidną kotwicą w tym oceanie wspomnień, ale czy poszłabym na jego koncert, gdybym kiedyś przypadkiem nie obejrzała zapisu jego świątecznego koncertu? Pewnie nie.
I miałabym czego żałować ;)
XXV Tour to podróż przez ćwierćwiecze muzycznej kariery artysty, od jego początków w Take That i burzliwych lat buntu, przez poszukiwanie własnej ścieżki, aż po zbudowanie jednej z najbardziej imponujących karier w branży rozrywkowej. Robbie jest wykonawcą, który wycisnął maksimum ze swoich predyspozycji wokalnych i charyzmy... i cóż. Otwiera show, śpiewając let me entertain you i po prostu to robi.
Trzeba sporej dawki pewności siebie, żeby zacząć koncert słowami "I'm Robbie fucking Williams, this is my ass, this is my band, and you better be good 'cause I'm amazing". Ale Robbie nie rzuca słów na wiatr i przez dwie godziny dostarcza rozrywki najwyższej klasy, wplatając w swoje (wcale nie tak skromne) bachanalia momenty refleksji i otwarcie przyznając się do wszystkiego, co przychodzi z popularnością i sławą.
Koncert to dwie godziny spektakularnej rozrywki skupiającej się wokół najpopularniejszych piosenek Robbiego; setlista zdecydowanie leżała bliżej składanki greatest hits niż jednego konkretnego albumu, a Robbie sięgnął chętnie nie tylko po utwory z solowych albumów, ale też zaczerpnął z tego, co stworzył z Take That. W porównaniu z pozostałymi koncertami z trasy dużych odchyleń praktycznie nie było, więc chyba można wszędzie spodziewać się mniej więcej takich samych utworów.
Było więc wszystko to, czego można się było po takiej podsumowującej trasie spodziewać: Come Undone, Let Me Entertain You, Feel, She's the One i oczywiście Angels. Trochę mnie rozczarował brak Millennium i Supreme (zwłaszcza tej pierwszej piosenki), ale za to otrzymaliśmy świetnie wykonane Don't Look Back in Anger, poprzedzone anegdotą o wyprawie na Glastonbury, i Hey Wow Yeah Yeah, które po latach wróciło na listę i podczas tej trasy otwiera koncerty.
Większość piosenek doczekało się już nieco odświeżonych aranżacji, ale to nadal muzyka, która nawet po blisko trzech dekadach ma w sobie ten pierwiastek ponadczasowości i nie ulega upływowi czasu.
Muzyka muzyką, ale koncert Robbiego to rozrywka najwyższej próby. Wystarczy kilka pierwszych minut, by wiedzieć, że to nieprzypadkowo jest kariera, która rozciąga się na blisko trzy dekady - a potem jest już tylko lepiej. Bywałam w życiu na koncertach, gdzie artyści łapali świetny kontakt z publiką, bywałam też na takich, gdzie zdecydowanie tej nici porozumienia zabrakło, ale to, co wydarza się między Robbiem a jego publicznością jest czymś magicznym. Czy to był już -dziesiąty koncert w trasie? Oczywiście. Ale czy komuś tu udało się sprawić, że publika poczuła się absolutnie wyjątkowa? Bez wątpienia.
Anegdoty Robbiego to sporo wspomnień dotyczących kariery, błyskotliwych, często ironicznych uwag skierowanych w stronę publiki, solidna garść samodeprecjonującego humoru, ale też ciepłych uwag dotyczących jego rodziny, a zwłaszcza dzieci. Podczas koncertu Robbie wyciągnął też kilka osób z publiki i zaprosił je, by oglądały koncert z fosy, rzucał też w tłum pamiątkowe koszulki. Takich drobnych gestów w całym tym szaleństwie, krytycznych uwagach przesiąkniętych brytyjskim humorem i sarkastycznych docinkach było całkiem sporo, co złożyło się na dodatkowy wymiar, który świetnie uzupełnił stricte muzyczną stronę wydarzenia.
Robbie przez wiele lat miał łatkę wykonawcy oferującego nieinwazyjną, lekką muzykę pop, ale dopiero na koncercie widać, jak wielowymiarowym i świadomym jest artystą, jak młodzieńczy bunt przerodził się w bardzo sprawnie poprowadzoną, wspartą tytaniczną pracą karierę, jakich mamy w show-biznesie niewiele. Nic nie jest w tym spektaklu przypadkowe, a wszystkie elementy składają się na widowisko, o którym trudno zapomnieć.
0 comments:
Prześlij komentarz